Выбрать главу

Heck spuścił kurek swojego starego niemieckiego pistoletu, kazał Emilowi leżeć, a potem odczekał, aż Charlie Fennel skończy karcić swoje labradory i odświeży ich pamięć, dając im do powąchania szorty Hrubeka. Czekając, Heck popatrzył na zdające się nie mieć kresu łąki. Już pięć mil dzieliło ich od szopy, z której Hrubek ukradł pułapki, a psy wciąż szły po asfalcie. Heck nigdy w życiu nie ścigał uciekiniera, który tak uparcie trzymał się szosy. To, co z początku wydawało się głupotą, teraz okazało się inteligentnym wybiegiem. Bo robiąc odwrotnie, niż wszyscy się spodziewali, Hrubek znacznie zyskiwał na czasie. Heck pomyślał, że wszyscy oni bardzo się co do Hrubeka mylą. Ta myśl przemknęła mu tylko przez głowę, ale, jak gdyby dla podkreślenia słuszności takiego poglądu, towarzyszył jej dreszcz.

Psy Charliego wróciły wkrótce na szlak i mężczyźni pospieszyli wzdłuż opustoszałej szosy biegnącej pod czarnym niebem. Chcąc pozbyć się strachu, Heck odezwał się:

– Wiesz, co będzie w tym tygodniu? Fennel w odpowiedzi tylko coś mruknął.

– Dzień Świętego Huberta. Będziemy świętować.

Fennel odchrząknął, splunął tak, że ślina poleciała długim łukiem, a potem zapytał:

– My, to znaczy kto?

– Ja z Emilem. Święty Hubert jest patronem myśliwych. On hodował psy myśliwskie.

– Kto?

– Święty Hubert. Naprawdę. Był jakimś mnichem czy coś takiego. Hodował psy, które w końcu stały się posokowcami.

Heck ruchem głowy wskazał Emila, dodając:

– Ten pies ma starszy rodowód ode mnie. W dzień Świętego Huberta błogosławi się psy. Ty chyba jesteś Irlandczykiem, Charlie. Więc jak to się stało, że tego nie wiesz?

– Moja rodzina pochodzi z Londonderry.

– Ty masz te swoje labradory. Ja mam Emila. Ksiądz powinien pobłogosławić nasze psy. Nie uważasz? Może zrobilibyśmy to w parafii Najświętszej Maryi Panny? Jak myślisz, ksiądz się zgodzi?

Fennel nie odpowiedział, a Heck mówił dalej:

– Wiesz, że posokowce pochodzą z Mezopotamii?

– A gdzie to jest, do cholery?

– W Iraku.

– Aha, tam. To była idiotyczna wojna.

– A ja uważam, że powinniśmy byli pomaszerować na Bagdad.

– Popieram – zaśmiał się Fennel.

– Co cię tak śmieszy? – zapytał Heck, szczerząc zęby.

– To, że jesteś wariat. Wariat tropi wariata.

– Możesz sobie mówić, co chcesz, a ja znajdę księdza, który pobłogosławi Emila. Jak będzie już po wszystkim.

– Jeżeli on złapie tego faceta.

– Złapie czy nie złapie, i tak to zrobię.

Droga, wzdłuż której teraz szli, była ciemną szosą biegnącą przez małe miasteczka i wiejskie okolice. Jeżeli Hrubek chciał się dostać do Bostonu, to wybrał sobie dłuższą trasę. Ale równocześnie, pomyślał Heck, postąpił chytrze. Bo wzdłuż takich dróg nie ma prawie wcale policji, domy są rozrzucone rzadko i ruch tu jest nieznaczny.

Szli dalej za psami, trzymając je wciąż na krótkich linkach ze względu na pułapki. Znajdowali się teraz o trzy mile od miejsca, w którym Hrubek zszedł na małą drogę polną i skierował się na północ. Uszedłszy sto stóp, zobaczyli przydrożny bar wyglądający bardzo niechlujnie, tym niechlujniej, że miał szyby zaklejone na krzyż taśmą.

Pomyśleli, że Hrubek może być w środku. Fennel kazał Chłoptasiowi okrążyć aluminiowy budynek baru i podejść do niego od tyłu, a sam z Hec-kiem podkradł się do okien. Kiedy ostrożnie podnieśli głowy, zobaczyli, że stoją twarzą w twarz z kucharzem, kelnerką i dwoma gośćmi, którzy, usłyszawszy ujadanie labradorów, podeszli do okien, żeby przez nie wyjrzeć.

Heck i Fennel poczuli się głupio. Włożyli broń do olstrów i weszli przez drzwi.

– Policja! – krzyknęła kelnerka, przechylając trzymany w ręce talerz, z którego zaczął skapywać sos.

Okazało się, że nikt z obecnych nie widział Hrubeka, chociaż ten, sądząc po zachowaniu Emila, przechodził o kilka stóp od okna. Nie wytłumaczywszy się i nie pożegnawszy, Heck i Fennel zniknęli wraz z psami tak szybko, jak się pojawili. Emil jeszcze raz odszukał trop i poprowadził ich wiejską drogą na północny wschód.

Nie uszli jeszcze dwustu jardów, kiedy znaleźli się w miejscu, gdzie Hrubek skręcił na łąki.

– Zaczekaj – szepnął Heck.

Stali obok zarośniętej trawą drogi, którą na łąkę wjeżdżały kosiarki. Droga ginęła w gęstym zagajniku.

Fennel i Heck maksymalnie skrócili linki. Okazało się jednak, że psy nie są im już potrzebne, gdyż o pięćdziesiąt jardów od nich, w lesie, słychać było Hrubeka.

Fennel chwycił Hecka za ramię i obaj równocześnie się zatrzymali. Chłoptaś przykucnął. Zza drzew dobiegały głośne jęki.

Heck był tak podekscytowany, że zapomniał, że jest cywilem. Zaczął dawać Fennelowi i Chłoptasiowi takie znaki dłońmi, jakie dają policjanci, kiedy zbliżają się do ściganego. Jego palec powędrował do warg, a potem wskazał w stronę źródła dźwięku i nakazał Fennelowi i Chłoptasiowi, żeby szli naprzód. Heck schylił się nisko i szepnął do Emila: – Siad!

A zaraz potem: – Leżeć!

Pies położył się, posłuszny, ale zirytowany tym, że dla niego gra już się skończyła. Heck przywiązał go do drzewa.

– Jeżeli chcesz, to ja teraz poprowadzę – szepnął Fennel tonem na tyle stanowczym, że można było wyczuć, kto tu jest szefem.

Heck był oczywiście gotów zrezygnować z roli dowódcy, do której zresztą nie powinien był wcale pretendować, ale za nic nie chciał stracić momentu wiązania uciekiniera. Bo nie mogło być żadnej dyskusji co do tego, komu należy się nagroda. Heck kiwnął głową w stronę Fennela i wyjął walthera.

Chłoptaś, któremu płonęły oczy i który ze swoją bronią automatyczną w rękach nie wyglądał już tak chłopięco, przeszedł na bok, kierując się na północ od drzew, tak jak ruchem dłoni nakazał mu Fennel. Heck i Fennel poszli środkiem drogi. Poruszali się bardzo powoli. Nie mogli posłużyć się latarkami, a zagajnik był ciemny, bo rosły w nim świerki kanadyjskie, których gęste gałęzie leżały warstwami jedne na drugich jak poszarpane spódnice.

Jęki stały się mocniejsze. Wszystkim trzem mężczyznom zamarły serca.

Kiedy Heck zobaczył ciężarówkę, stojącą krzywo w cieniu, poczuł mdłości, bo przyszło mu do głowy, że to jęczy nie Hrubek, ale kierowca, którego szaleniec zaatakował i któremu wypruł kiszki. Zresztą nie wiadomo – może ten jęczący ma dziurę w piersi? Heck i Fennel spojrzeli na siebie, milcząc i myśląc to samo, ale szli ostrożnie dalej.

A potem Heck go zobaczył. Zobaczył niewyraźny kształt w oddali.

Zobaczył Michaela Hrubeka, który był tak gruby w pasie, że wydawał się zdeformowany.

Zobaczył Michaela Hrubeka jęczącego, wyjącego jak pies do księżyca.

Michael leżał na ziemi. Próbował wstać. Może upadł, raniąc się, a może uderzyła go ciężarówka.

A może usłyszał ujadanie labradorów i udawał, że jest ranny, czekając, aż ścigający podejdą bliżej.

Naprzeciwko Hecka i Fennela, po drugiej stronie polanki, pojawił się Chłoptaś. Fennel podniósł w górę trzy palce. Młody policjant odpowiedział tym samym. Wtedy Fennel odbezpieczył broń i podniósł rękę nad głowę. Jeden palec. Dwa… Trzy… Trzej mężczyźni z pistoletami w dłoniach wskoczyli na polankę i oświetlili halogenowymi latarkami masywne ciało.

10

Nie ruszać się!

Na litość boską, pomyślał Trenton Heck i poczuł, że ma miękkie nogi, co tu się dzieje?