– O – powiedziała – znowu.
Przypominało to odgłos kroków zbliżających się do domu od strony podjazdu.
– To znowu ten pies? Lis spojrzała na Owena.
– Ten od Buschów? Nie, on jest zamknięty. Widziałem, kiedy poszedłem pobiegać. To pewnie sarna.
Lis westchnęła. Tego lata sarny zjadły jej kwiaty wartości ponad dwustu dolarów, a w zeszłym tygodniu obgryzły i zniszczyły całkowicie młody japoński klon. Lis wstała.
– Przepędzę ją.
– Chcesz, żebym ja to zrobił?
– Nie. Zresztą i tak muszę pójść zadzwonić. Może zrobię też herbatę. Mam ci coś przynieść?
– Nie.
Wzięła pustą butelkę po winie i poszła do domu, od którego dzieliło ją pięćdziesiąt stóp. Szła ścieżką wijącą się pomiędzy przyciętymi w ozdobne kształty kłującymi krzewami bukszpanu i nagimi, czarnymi bzami. Minęła małą sadzawkę, w której rosły lilie. Spojrzawszy w dół, zobaczyła własne odbicie w wodzie – z twarzą oświetloną światłem padającym z okien parteru. Ludzie czasami określali ją jako osobę wyglądającą „bezpretensjonalnie", a ona nigdy tego nie uważała za krytykę. Słowo „bezpretensjonalna" sugerowało prostotę, która według niej była aspektem piękna. Spoglądając teraz w wodę, jeszcze raz poprawiła włosy. Powiał wiatr, jej odbicie zamazało się, a ona poszła dalej.
Nie usłyszała ponownie żadnych tajemniczych odgłosów i odprężyła się. Ridgeton było jednym z najbezpieczniejszych miasteczek w tym stanie. Otaczały je zalesione wzgórza i łąki porośnięte płowozieloną trawą, na których gdzieniegdzie leżały ogromne głazy i po których biegały hodowane tu konie wyścigowe, a także chodziły pasące się owce i krowy. Miasteczko włączono do Unii jeszcze zanim przedstawiciele trzynastu stanów zaczęli myśleć o zjednoczeniu i w ciągu ostatnich trzystu lat robiono w nim wszystko raczej z myślą o wygodzie mieszkańców niż o dynamicznym rozwoju gospodarczym czy wysokim statusie. Można tu było kupić pizzę w kawałkach i mrożony jogurt, można też było wypożyczyć maszyny rolnicze i taśmy wideo, ale w gruncie rzeczy Ridgeton było małą mieściną, w której mężczyźni żyli przywiązani do ziemi – budowali na ziemi, sprzedawali ziemię i brali pożyczki pod jej zastaw, a kobiety zajmowały się dziećmi i gotowaniem.
Ridgeton było miasteczkiem, w którym rzadko miały miejsce tragedie, a zbrodnia z premedytacją nie zdarzyła się nigdy.
Dlatego, przekonawszy się, że drzwi kuchenne z turkusowymi szybkami są szeroko otwarte, Lis była nie tyle zaniepokojona, co zirytowana. Przystanęła, a jej ręka trzymająca butelkę po winie znieruchomiała. Bursztynowe światło kładło się jasnym trapezem na trawniku u jej stóp.
Lis obeszła krzaki bzu i spojrzała na podjazd. Nie było tam żadnych samochodów.
To wiatr, pomyślała.
Weszła do środka, odstawiła butelkę i rozejrzała się po dolnej części domu. Nie było tu ani śladu spasionych szopów czy wścibskich skunksów. Przez chwilę Lis stała bez ruchu, nasłuchując. Nie usłyszawszy niczego, postawiła czajnik na kuchni, przykucnęła i zaczęła grzebać w szafce, w której trzymała herbatę i kawę. W chwili gdy położyła rękę na puszce z herbatą z dzikiej róży, padł na nią cień. Wstała, chwytając gwałtownie powietrze ustami, i uświadomiła sobie nagle, że ma przed sobą parę patrzących uważnie orzechowych oczu.
Kobieta miała jakieś trzydzieści pięć lat. Trzymała przewieszony przez rękę czarny żakiet i ubrana była w luźną, białą, atłasową bluzkę, krótką, błyszczącą spódniczkę i sznurowane trzewiki na niewysokich obcasach. Na ramieniu miała plecak.
Lis przełknęła i zdała sobie sprawę, że drży jej ręka. Obie kobiety przez chwilę patrzyły na siebie bez słowa. Lis pierwsza pochyliła się do przodu i objęła młodszą od siebie kobietę.
– Portia – powiedziała.
Kobieta zdjęła plecak i położyła go na krześle.
– Cześć, Lis.
Nastąpiła chwila ciężkiej ciszy. Wreszcie Lis powiedziała:
– Nie spodziewałam się… To znaczy myślałam, że zadzwonisz ze stacji. Doszliśmy już do wniosku, że nie przyjedziesz. Dzwoniłam do ciebie i odpowiedziała mi automatyczna sekretarka. Jak to miło znowu cię widzieć.
Usłyszawszy ten potok własnych nerwowych słów, zamilkła.
– Złapałam okazję. Nie chciałam wam robić kłopotu.
– To nie byłby żaden kłopot.
– A gdzie byliście? Szukałam was na górze.
Lis przez chwilę w milczeniu przyglądała się twarzy młodej kobiety i jej jasnym włosom mającym taki sam odcień jak jej własne, odgarniętym z czoła i przytrzymywanym przez czarną opaskę. Portia zmarszczyła brwi i powtórzyła pytanie.
– Siedzimy nad jeziorem. Ta noc jest dziwna, prawda? Babie lato. W listopadzie. Jadłaś coś?
– Nie, niczego nie jadłam. Od lunchu o trzeciej. Lee został na noc i potem zaspaliśmy.
– Chodź na patio. Owen tam siedzi. Napijesz się wina…
– Nie, naprawdę. Niczego nie chcę.
Poszły ścieżką. Znów zapanowała między nimi ciężka cisza. Po chwili Lis zapytała, jak Portii jechało się pociągiem.
– Powoli. Ale w końcu dojechałam.
– Kto cię podwiózł?
– Jakiś facet. Wydaje mi się, że chodziłam do liceum z jego synem. Mówił cały czas o Bobbiem. Tak jakbym wiedziała, co to za Bobbie.
– Bobbie Kelso. Jest w twoim wieku. Jego ojciec to taki wysoki, łysy facet, tak?
– Chyba tak – odpowiedziała z roztargnieniem Portia, patrząc w stronę jeziora.
Lis obserwowała ją.
– Dawno tu nie byłaś – powiedziała.
Portia parsknęła w taki sposób, że Lis nie wiedziała – śmieje się czy kicha. Resztę drogi przebyły w milczeniu.
– Witaj – zawołał Owen, wstając. Pocałował szwagierkę w policzek.
– Już myśleliśmy, że nie przyjedziesz.
– Zbierałam się w takim pośpiechu, że nie zadzwoniłam. Przepraszam.
– Nie szkodzi. My tu na wsi jesteśmy elastyczni. Napij się wina.
– Podwiózł ją Irv Kelso – objaśniła Lis, a potem wskazała leżak. – Usiądź, a ja otworzę następną butelkę. Mamy duże zaległości.
Ale Portia nie usiadła.
– Nie, dziękuję – powiedziała. – Jest jeszcze wcześnie, prawda? Więc zabierzmy się za brudną robotę i miejmy to z głowy.
Zapadła cisza. Lis spojrzała na męża, potem na siostrę, a potem znowu na męża.
– No to…
Portia upierała się przy swoim:
– Chyba że to ma być kłótnia. Owen pokręcił głową.
– No nie, skąd.
Lis zawahała się. – Nie chcesz posiedzieć przez chwilę? Przecież jutro mamy cały dzień.
– Nie, zróbmy to teraz. – Portia roześmiała się. – Jak w tej reklamie.
Owen odwrócił się w jej stronę. Jego twarz była ukryta w cieniu i Lis nie widziała, jaką ma minę.
– Jeżeli chcesz… Wszystko jest w gabinecie.
Poszedł przodem, a za nim Portia, która odchodząc, spojrzała jeszcze na starszą siostrę.
Lis została sama na patio. Zdmuchnęła świecę, wzięła ją w rękę i poszła do domu. Na trawie przed nią błyszczała rosa, a nad jej głową Kasjo-peja stała się słabo widoczna, a potem zniknęła za chmurami.
Mężczyzna w średnim wieku szedł wzdłuż posypanego piaskiem podjazdu, mijając kręgi światła padającego ze staroświeckich lamp przymocowanych do chropowatej granitowej ściany. Gdzieś z góry dobiegał lament kobiety znanej mu jako Pacjentka 223-81, kobiety, która opłakiwała jakąś tylko sobie znaną stratę.
Mężczyzna zatrzymał się przed zamkniętymi drewnianymi drzwiami. Do przymocowanego do drzwi srebrzystego plastikowego pudełka – zupełnie nie pasującego do średniowiecznego otoczenia – wsunął plastikową kartę i drzwi się otworzyły. W środku znajdowało się ze sześć osób płci obojga w białych kurtkach albo niebieskich kombinezonach. Kiedy mężczyzna wszedł, wszyscy spojrzeli na niego. A potem, zmieszani, odwrócili wzrok.