Szaleniec leżący na ziemi piszczał jak sójka. Nagle rozpadł się na dwie połowy, z których jedna, biała jak śmierć, wyskoczyła w górę.
Co się dzieje?
Heck przesunął światło latarki na tę część szaleńca, która pozostała na ziemi, na tę część, która teraz szukała w popłochu czegoś, czym mogłaby okryć duże piersi.
– Cholera! Co za skurwysyn! – krzyknęła górna część nerwowym tenorem. – Co wy, do diabła, robicie?!
Chłoptaś roześmiał się pierwszy. Fennel natychmiast mu zawtórował. Heck też by się roześmiał, gdyby nie był taki wściekły z powodu utraty nagrody. No bo ten widok… widok chudego faceta szukającego desperacko spodenek, faceta z długim kondomem dyndającym na szybko kurczącym się członku… czegoś tak śmiesznego Heck nie widział już bardzo dawno.
– Nie róbcie mi nic złego – zawodziła kobieta.
– Skurwysyn – warknął jeszcze raz chudy facet.
Heck odzyskał humor i zagwizdał melodię „Dueling Banjos" z filmu Wybawienie.
– Ja chcę jego – powiedział Charlie Fennel cienkim głosem. – Bo on jest taki śliczny.
– Oj, świntuchy – krzyknął Heck. Kobieta zaczęła płakać.
– Cholera jasna…
Młody człowiek zapinał spodnie.
– Uspokójcie się. – Fennel oświetlił swoją odznakę. – My jesteśmy z policji stanowej.
– To nie było śmieszne. Nie obchodzi mnie, kim jesteście. To ona tego chciała. Poderwała mnie w tym barze przy drodze. To był jej pomysł.
Kobieta uspokajała się. Jej spokój rósł wprost proporcjonalnie do liczby części garderoby, jakie na siebie stopniowo wkładała.
– Mój pomysł?! Może jeszcze powiesz, że jestem tania.
– Ja nie chciałem…
– Tamto to wasza sprawa – skwitował Fennel. – Ale to, że mieliście pasażera na gapę – to już nasza broszka. Podwieźliście go jakieś dziesięć mil. To uciekinier.
Heck także doszedł do wniosku, że tak musiało być, i był zły na siebie za to, że nie przyszło mu to do głowy wcześniej. Hrubek uczepił się tylnego zderzaka albo wsiadł z tyłu do ciężarówki. To dlatego zapach był taki słaby i dlatego ciągnął się po szosie.
– Jezu, mówicie o tym facecie, co był na parkingu w Watertown? O tym dużym?
– To pan jest tym kierowcą? – zapytał Heck. – To pana pytał, jak można się dostać do Bostonu?
– Cholera, może on jeszcze tam jest?
Ale Chłoptaś już zdążył sprawdzić dach ciężarówki i jej podwozie.
– Nie, nie ma go tu. A tył jest zamknięty. Musiał uciec, kiedy się zatrzymaliście.
– O Jezu – szeptał przerażony kierowca. – On potrafi zabić, tak? Jezu, Jezu drogi…
Kobieta znowu zaczęła płakać.
– To był ostatni raz. Przysięgam. Nigdy więcej. Fennel zapytał ich, jak długo tu są.
– Jakieś piętnaście minut.
– A słyszeliście coś, gołąbeczki?
– Nic a nic – powiedział skwapliwie kierowca.
– Ja też nic nie słyszałam – dodała kobieta, pociągając nosem. – I nie podoba mi się, że pan tak do nas mówi.
– Aha – odrzekł Fennel, a potem zwrócił się do młodego człowieka, który zapinał koszulę: – A teraz proponuję, żeby pan wsiadł do samochodu i zawiózł tę damę do domu.
– Mam ją zawieźć do domu? Nie ma mowy.
– Ty palancie – warknęła ona. – Ty cholerny gnojku.
– Myślę, synu, że powinien pan to zrobić – powiedział Heck.
– No dobra. Jeżeli ona nie mieszka zbyt daleko. Mam na ciężarówce części samochodowe i muszę je dowieźć do Bangor przed…
– Ty gnojku.
Fennel sprawdził zarośla koło ciężarówki.
– Ani śladu – zawołał.
– No, ja też bym uciekł – zaśmiał się Heck – gdybym ich usłyszał. Dobra, wracamy do roboty. On nie może być dalej niż o jakieś pół mili. Powinniśmy…
– Słuchaj, Trenton – odezwał się Chłoptaś – jest chyba problem.
Heck podniósł wzrok i zobaczył, że młody policjant wskazuje małą tablicę, którą minęli i której nie zauważyli. Heck i Fennel widzieli ją od tyłu. Podeszli do niej od przodu i przeczytali:
Witajcie w Massachusetts
Heck popatrzył na pochyłe zielone litery i zastanowił się, zdziwiony, dlaczego tak ładnie namalowaną tablicę umieszczono właśnie tutaj, na tej ciemnej wiejskiej drodze, przy której grasowali szaleńcy, jurni kierowcy i łatwe kelnerki. Westchnął i spojrzał na Fennela.
– Przykro mi, Trenton.
– Daj spokój, Charlie.
– Nie mamy prawa iść dalej.
– Ale on jest o pół mili stąd! Albo o jakieś dwieście jardów. A może nawet obserwuje nas zza tamtych drzew.
– Prawo jest prawem, Trenton. Musimy zawiadomić policjantów z Massachusetts.
– Nie. Łapmy go.
– Nie możemy przekroczyć granicy stanu.
– Powiemy, że chodziło o ściganie po świeżych śladach.
– Nie da się tak powiedzieć. On jest przestępcą. Adler mówił, że on nie zabił tego faceta, który był w worku. To było samobójstwo.
– Daj spokój, Charlie.
– Jeżeli on nie jest takim znowu świrem, a wygląda na to, że nie jest, to może wytoczyć nam proces o naruszenie nietykalności albo porwanie – jeżeli złapiemy go w Massachusetts. I kto wie, czy nie wygra tego procesu.
– Nie wygra, jeżeli będziemy zeznawać tak jak trzeba.
– To znaczy kłamać, tak?
Heck milczał przez chwilę. – Znajdziemy go po prostu i odstawimy do szpitala. Nic więcej.
– Słuchaj, Trenton, czy sfałszowałeś kiedyś protokół?
– Nie.
– A czy kiedykolwiek popełniłeś krzywoprzysięstwo?
– Wiesz dobrze, że nigdy.
– Wiem, że nie nosisz teraz odznaki i myślisz inaczej niż my. Ale prawda jest taka, że nie możemy przekroczyć granicy stanu.
Heck zrozumiał nagle, że Charlie Fennel i młody policjant, szukając Hrubeka, chcieli po prostu wykonać swoją robotę i nic więcej. Oczywiście byli gotowi dać z siebie wszystko, nawet pracować w nadgodzinach, ale tylko po to, żeby wykonać swoją robotę.
A ściganie szaleńca poza granicą stanu – to już nie była ich robota.
– Przykro mi, Trenton.
– Do tej pory chyba nikt nie zawiadomił policji z Massachusetts? – dociekał Trenton. – Przecież zejdzie z pół godziny, zanim oni się tutaj pojawią. Albo nawet dłużej. A on złapie następną okazję i będzie do tego czasu daleko stąd!
– No to trudno – powiedział Fennel. – Tak to już jest… Wiem, ile te pieniądze dla ciebie znaczą.
Heck przez chwilę stał, trzymając się pod boki, i patrzył na tablicę. Potem powoli pokiwał głową.
– Nie mamy co dyskutować. Ty zrobisz, co musisz.
– Przykro mi z tego powodu.
– W porządku. Nie mam do ciebie pretensji.
Heck poszedł w kierunku Emila. -A teraz wybaczcie…
– Trenton, nie – powiedział Fennel twardo.
Heck zignorował to i szedł dalej w stronę Emila przywiązanego do jakiegoś drzewa.
– Trenton…
– Co? – zapytał ostro Heck, odwracając się.
– Nie mogę pozwolić, żebyś poszedł sam.
– Nie denerwuj mnie, dobra?
– Chcesz iść sam? Jesteś cywilem. Nie mógłbyś twierdzić, że chodziło o ściganie po świeżych śladach, nawet gdyby to był przestępca. Przekroczysz granicę i będziesz oskarżony o porwanie. Na sto procent. Narobisz sobie prawdziwych kłopotów.
– A co będzie, jeżeli on jeszcze kogoś zabije? Ty go chcesz tak po prostu wypuścić.
– W tym fachu są przepisy i ja mam zamiar ich się trzymać. I dopilnuję, żebyś ty też ich się trzymał.
– Chcesz powiedzieć, że mnie powstrzymasz? – Heck splunął. – Że posłużysz się bronią? Tym swoim służbowym glockiem?
Fennela najwyraźniej ubodło to pytanie, ale Heck go nie przeprosił. Stał z zaciśniętymi pięściami jak uczniak gotowy do bójki.