– Nie bądź głupi, Trenton – powiedział dobrodusznie Fennel. – Zastanów się. Przede wszystkim ten lekarz, ten Adler, to kutas. Myślisz, że ci zapłaci, jeżeli złapiesz tego jego świra w innym stanie? Wiesz, że cię oszuka, jeżeli tylko będzie mógł. A co, jeżeli jakiś prawnik-pedał, spec od spraw obywatelskich, weźmie cię w obroty za to, że porwałeś biednego przygłupa? Ani się obejrzysz, a dostaniesz porządnie w dupę.
Nie byłoby to aż tak bolesne, gdyby nie znajdowali się tak blisko, gdyby okazało się, że Hrubek jest na Florydzie albo w Toronto. Ale oni byli tak cholernie blisko… Trenton Heck spojrzał na Fennela, a potem na łąki, które wydawały się białe, jakby pokryte śniegiem czy wapnem. W oddali zamajaczył mu kształt pleców jakiegoś mężczyzny, który biegł pochylony. Kiedy jednak Heck wysilił wzrok, okazało się, że to krzak. Zrozumiał, że zobaczył to, co podsunęła mu wyobraźnia.
Nie odzywając się słowem, odwiązał psa i zdjął mu uprząż do tropienia, a potem włożył zwykłą obrożę ze smyczą.
– Chodź! – powiedział i wrócił do samochodu policyjnego, żeby tam poczekać na Fennela i Chłoptasia. Emil dreptał posłusznie obok niego.
Nie zauważyli go przez całą długą minutę, którą on wykorzystał na rozglądanie się po odrapanym gabinecie. Znajdowało się tu tanie biurko, dywan w jaskrawozielonym kolorze, były też książki w podartych obwolutach albo bez obwolut oraz sterty teczek z szarej tektury. Ściany wydawały się niezbyt czyste, a całość oświetlała mrugająca świetlówka.
Owen Atcheson był właścicielem domu i majsterkowiczem. Od razu zorientował się, że boazeria tutaj pochodzi z taniego sklepu i że została ułożona przez jeszcze tańszego rzemieślnika. Ze dywan jest poplamiony, a szyby w oknach brudne. Zauważył też od razu, że w przeciwieństwie do szyb okiennych, szkło, za którym znajdują się dyplomy lekarskie, lśni czystością.
– Przepraszam.
Mężczyźni odwrócili się. Ten w mundurze – prawdopodobnie Haver-sham, kapitan i równy gość – obrócił się na obcasach swoich policyjnych butów. A ten drugi, ten, do którego należał gabinet, blondyn około pięćdziesiątki – wyglądał tak, jakby ostatniej nocy spał tylko dwie godziny. Mimo to wzrok miał bystry i patrzył uważnie na gościa.
Owen przedstawił się i zapytał:
– Doktor Adler, prawda?
– Tak – powiedział dyrektor szpitala tonem, który nie był ani uprzejmy, ani opryskliwy. – Czym mogę panu służyć?
Policjant, po którego wyrazie twarzy można było poznać, że pamięta nazwisko Atcheson, przyjrzał się ubraniu nowo przybyłego.
– Mieszkam w Ridgeton – powiedział Owen. – To na zachód stąd, jakieś…
– Atak. Ridgeton. Wiem, gdzie to jest.
– Chodzi mi o Michaela Hrubeka. W oczach Adlera pojawił się popłoch.
– Skąd pan wie, że on się oddalił?
– Oddalił się? – zapytał Owen ironicznie.
– Kim pan właściwie jest?
– To pańska żona…? – wtrącił się policjant.
– Tak.
Adler kiwnął głową. – Aha, pańska żona to ta kobieta, która zeznawała? Szeryf niedawno dzwonił w jej sprawie. To znaczy w związku z listem, który napisał Hrubek.
Lekarz zmrużył oczy, jakby zastanawiając się, gdzie umiejscowić Owena w konstelacji osób, wokół których wszystko obracało się tego wieczora.
– Nie złapaliście go jeszcze?
– Niezupełnie. Ale nie ma się pan czym martwić, naprawdę.
– Nie mam? Ten list, który wasz pacjent przysłał mojej żonie, był dość przerażający.
– Jak już wyjaśniliśmy szeryfowi… -Adler spojrzał na Havershama i mówił dalej: – Hrubek cierpi na schizofrenię paranoidalną. To, co tacy pacjenci piszą, przeważnie jest pozbawione sensu. Nie ma się czym mart…
– Przeważnie pozbawione jest sensu? A nie zawsze? Rozumiem. A nie uważa pan przypadkiem, że mam się czym martwić, skoro on groził żonie na procesie, skoro potem, parę miesięcy temu, napisał ten list i skoro teraz uciekł?
– To naprawdę nie pańska sprawa, proszę pana – powiedział Adler. – A my jesteśmy naprawdę zajęci…
– Bezpieczeństwo mojej żony to moja sprawa. – Owen spojrzał na lewą dłoń lekarza. – Mąż ma obowiązek troszczyć się o żonę. Czy pan nie troszczy się o swoją? – Zauważył z przyjemnością, że Adler już zaczął darzyć go antypatią. – Proszę mi powiedzieć, dlaczego szuka go tylko czterech ludzi.
Dyrektor szpitala skrzywił się. – Ci, co go ścigają, to doświadczeni tropiciele. Mają psy. Dadzą sobie radę lepiej niż tuzin policjantów błąkających się w ciemności.
– On jest w Watertown?
– Był tam. Wygląda na to, że zmierza na północ. To znaczy tak, on zmierza na północ.
Z zewnątrz dobiegły odgłosy stukania młotkiem. Owen przypomniał sobie, że wchodząc na teren szpitala, widział robotników niosących płaty sklejki w stronę pomieszczenia z dużymi oknami, które wyglądało na kafeterię.
– Ale czy oni naprawdę go znaleźli? – zapytał Owen szorstko i zauważył, że antypatia, jaką darzył go lekarz, zamieniła się w nienawiść. Jako prawnik był jednak do takich rzeczy przyzwyczajony.
– Nie sądzę – odpowiedział Adler. – Ale są tego bliscy.
Owen był zdania, że u mężczyzny najważniejsza jest postawa. Wszystko jedno, czy mężczyzna ma włosy, czy jest łysy, czy jest zarośnięty, czy ogolony, wysoki czy niski – jeżeli trzyma się prosto, budzi respekt. Więc teraz, stojąc na baczność, Owen zmierzył wzrokiem tego doktorka, który twierdził, że Hrubek jest nieszkodliwy, a równocześnie tkwił w szpitalu w niedzielę w nocy razem z oficerem policji i wyglądał przy tym jak śmierć na urlopie.
– On uciekł w Stinson, tak? – zapytał Owen.
Doktor Adler spojrzał w sufit. Kiwnął niecierpliwie głową Haversha-mowi, który podszedł do biurka i zabezpieczonym skuwką długopisem Bic wskazał jakieś miejsce na mapie.
– Pańska żona nie ma się czego bać. Tropimy go tutaj. Dotknął miejsca w pobliżu skrzyżowania szos numer 236 i 118.
– On uciekł…
Słysząc to słowo, lekarz spojrzał groźnie na Havershama. Kapitan zamilkł na chwilę, a potem mówił dalej:
– Oddalił się tutaj, w pobliżu granicy Stinson.
– A jak się dostał do Stinson?
– Nastąpiło nieporozumienie – szybko odpowiedział Adler stereotypowym zdaniem. – Hrubek zajął miejsce innego pacjenta w samochodzie.
Haversham przez chwilę przyglądał się spokojnej twarzy Adlera, a potem oderwał od niej wzrok i mówił dalej:
– Później wymknął się dwóm sanitariuszom, o tutaj, w Watertown. Poprosił pewnego kierowcę, żeby go zawiózł do Bostonu. Aha, i uciekając, zgubił plan Bostonu. Teraz znajduje się na szosie numer 118.
– Bostonu? Aha. A o ile on wyprzedza pogoń?
– Tylko o pół godziny. I nasi ludzie szybko to nadrabiają. W ciągu dwudziestu minut powinniśmy go mieć.
– A teraz proszę nam wybaczyć – powiedział Adler – mamy pewną pracę do wykonania.
Owen jeszcze raz zrobił sobie przyjemność i zmierzył wzrokiem zmartwionego lekarza, a potem zwrócił się do policjanta:
– Mam nadzieję, że zrobi pan mojej żonie i mnie grzeczność i będzie pan informował szeryfa z Ridgeton o tym, co się tu dzieje.
– Oczywiście.
Kiwnąwszy głową policjantowi i zignorowawszy Adlera, Owen wyszedł z gabinetu. Szedł już wilgotnym, ponurym korytarzem, kiedy dogonił go kapitan.
– Przepraszam pana. Tylko jedno pytanie.
Policjant był wysoki, ale Owen był jeszcze wyższy. Dlatego policjant cofnął się o krok, nie chcąc patrzeć na swojego rozmówcę z dołu.
– Pan udawał się na wycieczkę, kiedy pan o tym usłyszał?