Ten płot łatwo było rozwalić. Wiedziała to nawet Lis, która była małym dzieckiem. Płot był w istocie nie tyle ochroną, co zawadą dla rodziny. Bo wszyscy oni, chcąc udać się na spacer do lasu, musieli go obchodzić, nakładając trzy czwarte mili drogi. Ale celem LAubergeta była nie tylko ochrona. Gdyż ten handlarz winami, podobnie jak budowniczowie Muru Berlińskiego, pragnął nie dopuścić do tego, aby mieszkanki jego królestwa miały łatwość przemieszczania się.
– Nie dopuszczę do tego, żeby dzieci się włóczyły po okolicy. To są dziewczynki*.
Lis często słyszała te słowa albo jakieś inne oświadczenia w tym samym duchu.
Idąc teraz wzdłuż palisady, pomyślała ironicznie, że podczas gdy Mur Berliński zamienił się w pył, cedrowe szaleństwo jej ojca trwało nadal. Zauważyła też, że gdyby tama została zalana, palisada stanowiłaby dosko
nałą śluzę, która spowodowałaby popłynięcie wody nie w stronę lasu, tylko prosto w stronę domu.
Lis podeszła teraz do plaży, do małego półksiężyca ciemnego piasku. Tuż za plażą była tama – stara zapora z kamienia i cementu mająca dwadzieścia stóp wysokości, zbudowana na przełomie wieków. To właśnie o tę tamę obijała się z hałasem biała łódka, którą Lis widziała z domu. Za tamą znajdował się wąski przelew, do którego woda wlewała się wtedy, kiedy była wysoka. Ten przelew, zwykle suchy, dziś przypominał wartką rzekę Colorado. Woda wypływająca z niego znikała w strumieniu, który płynął pod drogą. Tama była częścią posiadłości LAubergetów, ale kontrolę techniczną sprawował nad nią Stanowy Zespół Inżynierów, którego członkom wolno było wchodzić na prywatny teren. Dlaczego nie ma ich dzisiaj? – zastanowiła się Lis.
Podeszła jeszcze kawałek, a potem zatrzymała się, zdezorientowana. Nie miała ochoty iść dalej. Stała więc i patrzyła na spienioną wodę wpływającą do strumienia.
Jej wahanie nie miało nic wspólnego z troską o własne bezpieczeństwo czy ze strachem przed żywiołem. Jedyną myślą, która ją teraz zajmowała, była myśl o pikniku.
O wyjątkowym w rodzinie LAubergetów wydarzeniu – pikniku, który miał miejsce bardzo wiele lat temu.
Tamtego czerwcowego dnia było na przemian gorąco i chłodno. Słońce raz świeciło, a raz chowało się za chmury. Cała rodzina szła z domu na tę właśnie plażę przy tamie. Nie uszli jeszcze dziesięciu jardów, kiedy ojciec zaczął czepiać się Portii.
– Uspokój się wreszcie! – mówił.
Dziewczynka miała dopiero pięć lat, ale już była wesołą i hałaśliwą buntownicą. Lis bała się, że z powodu jej zachowania ojciec odwoła piknik, i uciszała siostrę. Portia, chcąc się odegrać, usiłowała ją kopnąć. Widząc to, matka wzięła ją na ręce i zaczęła nieść. Mąż zmierzył ją ponurym spojrzeniem.
Lis miała wtedy jedenaście lat. Ona i ojciec nieśli kosze, które on zapakował niezwykle starannie. Kosze były bardzo ciężkie. Lis mało nie nadwerężyła sobie ścięgien, niosąc swój. Nie narzekała jednak. Przez osiem miesięcy tęskniła za ojcem, który był w Europie w kolejnej swojej handlowej podróży, i nic na świecie nie mogło jej powstrzymać od maszerowania u jego boku. Odebrało jej mowę z zachwytu, kiedy ojciec pochwalił ją za to, że jest taka silna.
– Może tutaj? – zapytał i zaraz sam sobie odpowiedział: – Tak, to dobre miejsce.
Lis wydawało się, że ojciec podczas ostatniej podróży nabrał leciutkiego akcentu. Portugalskiego, jak przypuszczała. Popatrzyła na jego ciemne spodnie, na zapiętą pod szyją białą koszulę od garnituru bez krawata i na krótkie buty. W latach sześćdziesiątych taki strój nie był modny w Ameryce, ale Andrew UAuberget nie miał nic wspólnego z Braćmi Brooks czy Carnaby Street i pozostawał wierny modzie swoich wspólników z Półwyspu Iberyjskiego. Wkrótce po jego śmierci Lis i matka żartowały, że jego styl można było określić jako postimigrancki.
Tamtego popołudnia Andrew UAuberget obserwował żonę przygotowującą posiłek i udzielał jej ścisłych instrukcji. Jedzenie zostało pokrojone geometrycznie, ugotowane w sposób perfekcyjny i włożone do pojemników tak szczelnych jak kapsuły kosmiczne, które go fascynowały. Matka przygotowała drogie sztućce z nierdzewnej stali i ceramiczne talerze w kolorze jasnośliwkowym.
Kiedy byli już na plaży, przed posiłkiem pojawiło się porto i rodzice napili się po kieliszku. Ojciec zapytał matkę, jak jej smakuje. Twierdził, że ma ona świeże podniebienie i dlatego jej opinia jest więcej warta niż opinia tuzina francuskich piwnicznych. Lis nigdy nie słyszała od matki jednego słowa krytyki pod adresem win, którymi handlował ojciec.
W dniu, w którym urodziła się Lis, Andrew UAuberget był w Portugalii. Upuścił nawet butelkę starego porto, gdyż tak przeraził go ostry dzwonek telefonu. Kiedy podniósł słuchawkę, okazało się, że dzwoni nie wspólnik, a teściowa, która chce go poinformować, że został ojcem. Zaczął się podobno śmiać z katastrofy i nalegał – natychmiast, przez telefon – żeby Ruth i matka nadały jego nowo narodzonej córce imię Lisbonne, na cześć miasta, w którym z jej powodu rozbiła się butelka porto za siedemset dolarów. W związku z tym wydarzeniem Lis – po pierwsze – podziwiała wspaniałomyślność, z jaką ojciec potraktował stratę.
A po drugie: nie mogła się nadziwić, dlaczego nie był w takiej chwili w domu, przy żonie.
Tamtego dnia, siedząc na plaży koło tamy, ojciec wziął srebrną łyżeczkę i, wbrew protestom matki, dał trochę porto Lis.
– No, Lisbonne, jak ci to smakuje? To rocznik 1953. Nie jest to rocznik słynny, ale dobry. Jak ci smakuje?
– Andrew, ona ma jedenaście lat! Jest za mała.
– Dobre – powiedziała Lis, której wino wydało się ohydne.
Chcąc jeszcze bardziej je pochwalić, powiedziała, że smakuje jak syrop Vicka.
– Jak syrop od kaszlu? – syknął ojciec. – Czyś ty zwariowała?
– Ona jest za mała.
Matka odciągnęła Lis poza zasięg ojca i obu dziewczynkom pozwolono się pobawić przed lunchem.
Portia usiadła w trawie i zaczęła zrywać kwiaty, a Lis, która zauważyła jakiś ruch w pobliskim parku stanowym, poszła w tamtą stronę, chcąc zobaczyć, co to takiego. Pod drzewem stał chłopiec może osiemnastoletni z młodszą o parę lat dziewczyną. Dziewczyna opierała się plecami o drzewo, a chłopiec trzymał drzewo z obu stron, obejmując dziewczynę na wysokości ramion. Pochylił się i całował ją, a potem, kiedy ona marszczyła nos z udawanym obrzydzeniem, odsuwał się szybko. Nagle sięgnął ręką do jej piersi. Lis przestraszyła się, myśląc, że to jakaś osa czy pszczoła usiadła na ciele dziewczyny i że chłopak chce ją odpędzić. Miała ochotę krzyknąć, poradzić mu, żeby zostawił owada w spokoju. Bo taka osa czy pszczoła może użądlić, kiedy się ją przestraszy. Lis dziwiła się, że taki duży chłopak nie wie takiej oczywistej rzeczy.
Jemu tymczasem nie chodziło wcale o pszczołę, tylko o guzik przy bluzce dziewczyny. Rozpiął go i wsunął palce do środka. Dziewczyna znów zmarszczyła nos i uderzyła go po ręce. Aon wyjął rękę niechętnie i znowu pocałował dziewczynę w usta. A potem jego ręka jeszcze raz zakradła się w to samo miejsce. Tym razem dziewczyna go nie powstrzymywała. Ich języki spotkały się na zewnątrz ust. Pocałowali się mocno.
Lis poczuła, że ogarnia ją dziwne ciepło. To ciepło promieniowało z jej własnego ciała, nie potrafiła jednak powiedzieć, z której jego części. Może z kolan. Wyciągając jakieś mgliste wnioski z tego, co widzi, Lis ostrożnie podniosła rękę do bluzki, pod którą miała kostium kąpielowy. Naśladując młodego człowieka, rozpięła guziki i wsunęła dłoń pod kostium. Badała, początkowo bez widocznych rezultatów. Ale po chwili ciepło przesunęło się wyżej i skoncentrowało gdzieś w jej brzuchu.