– Lisbonne! – zawołał ochryple ojciec.
Lis aż podskoczyła, łapiąc ustami powietrze.
– Lisbonne, co ty robisz? Mówiłem ci, żebyś się nie oddalała!
Znajdował się blisko niej, chociaż najprawdopodobniej nie był świadkiem jej zbrodni – jeżeli to była zbrodnia. Jej serce biło mocno. Lis zaczęła płakać i uklękła.
– Szukam indiańskich kości – krzyknęła drżącym głosem.
– Coś okropnego – powiedziała matka. – Masz natychmiast przestać! Chodź, umyj ręce.
– Powinnaś szanować szczątki zmarłych, moja droga! Co byś powiedziała, gdyby po twojej śmierci ktoś naruszył twój grób?
Dziewczynki wróciły do rodziców. Umyły ręce i usadowiły się na kocu. Kiedy jedli, ojciec opowiadał im o paście, którą będą się żywić astronauci podczas długich podróży kosmicznych. Usiłował też bez skutku wytłumaczyć Portii, co to jest stan nieważkości. Lis przełknęła tylko trochę jedzenia. Kiedy skończyli, pobiegła z powrotem w stronę parku – pod pozorem, że zgubiła tam grzebień. Ale pary już nie było.
A potem nastąpiło to, czego Lis się bała. Ojciec wziął ją nad wodę. Zdjął koszulę i spodnie, pod którymi miał spodenki kąpielowe w kolorze burgunda. Miał jędrne ciało, nie wyglądał na silnego, ale tłuszcz był u niego rozłożony równo.
Lis też się rozebrała – zdjęła bluzkę i spódniczkę dojazdy na rowerze i została w jednokolorowym czerwonym kostiumie. Była bardzo chuda, ale wciągała zawzięcie brzuch – nie dlatego, że jej sterczał, tylko dlatego, że miała płonną nadzieję, że dzięki temu jej piersi staną się bardziej wypukłe.
Weszli do zimnej wody. Andrew LAuberget, który podczas studiów brał udział w zawodach pływackich, martwił się tym, że jego córka boi się wody. Korzystał z każdej nadarzającej się okazji, żeby skłonić ją do wejścia do wody – w rzece, w basenie czy w morzu. „Masz rację, to jest niebezpieczne – mówił. – Bardzo łatwo można się utopić. Dlatego właśnie musisz nauczyć się pływać. Musisz pływać jak ryba".
Lis nerwowo zgięła kolana i z ulgą poczuła, że pod stopami ma dno. Podczas tych lekcji ojciec traktował ją bardzo ostro. Zawsze kiedy zauważył, że Lis nie chce zanurzyć głowy, kazał jej nabierać powietrza i wpychał jej twarz pod wodę. Lis, przerażona, prostowała się. Widząc, że pluje i drży, ojciec śmiał się i mówił:
– Widzisz, nie było tak źle. No, jeszcze raz. Zanurz się. Potrzymaj głowę pod wodą przez kilka sekund, nie przez dwie minuty tak jak ja. Ja wytrzymam dwie minuty bez oddychania!
– Nie, nie chcę!
– Jak będziesz mówiła takim tonem, to cię zanurzę na dwadzieścia sekund.
Lis musiała ćwiczyć pływanie. Biła w wodę rozczapierzonymi palcami, a on zmuszał ją, żeby trzymała dłonie prawidłowo. Podtrzymywał ją, kiedy płynęła w miejscu.
– Uspokój się! Woda nie jest taka straszna. Uspokój się!
Opierała się na jego dłoni, usiłując skoordynować ruchy nóg i rąk. Kiedy złapała rytm i kiedy jej ruchy zaczęły przypominać żabkę, nadpłynęła fala i zmyła ją z jego ręki. Przez chwilę Lis naprawdę pływała. Później woda opadła, a ona wraz z nią. Jednak nie w tym miejscu, w którym była poprzednio, tylko o jakąś stopę czy dwie dalej. Opadając, nadziała się pachwiną na jego palce. Nastąpiła chwila napięcia. I ojciec, i córka zamarli w bezruchu. A potem, wiedziona jakimś do dziś niezrozumiałym dla siebie impulsem, Lis zwarła nogi, więżąc jego dłoń we wstydliwym miejscu.
A potem uśmiechnęła się.
Lisbonne LAuberget uśmiechnęła się do ojca – uśmiechem, który ani nie był uwodzicielski, ani nie znamionował poczucia siły czy dumy. I w żadnym wypadku nie oznaczał, że dziewczynka odczuwa przyjemność. Nie, był to po prostu spontaniczny, niewinny uśmiech.
I to właśnie za ten uśmiech, jak później doszła do wniosku, za ten uśmiech, a nie za dotknięcie, została tak srogo ukarana. Pamiętała, że została gwałtownie wyciągnięta z wody – za ramię, które o mało nie uległo wywichnięciu, i rzucona na twardą ziemię. Leżała bez ruchu, a ręka ojca
– ta sama, która przed chwilą dotykała najbardziej enigmatycznej części jej ciała – podnosiła się i opadała rytmicznie na jej pośladki.
– Nie waż się, nigdy! – ryczał ojciec, nie chcąc nazwać jej występku po imieniu. – Nigdy! Nie waż się!
Słowa towarzyszyły rytmicznym uderzeniom. Nie bolało ją za bardzo
– bo znieczuliła ją w znacznym stopniu zimna woda. Ale to bicie powodowało cierpienia duchowe. Lis oczywiście płakała. Najgwałtowniejszy szloch wstrząsnął nią, kiedy zobaczyła, że matka chce biec w ich stronę, a potem się waha. Matka nie chciała na to patrzeć. Odwróciła się i odeszła razem z Portią. Siostra obejrzała się z wyrazem beznamiętnej ciekawości. I zniknęły, idąc w kierunku domu.
To wydarzenie miało miejsce prawie trzydzieści lat temu. A Lis pamiętała je w najdrobniejszych szczegółach. Było to tutaj. Dokładnie tutaj. Nic się tu nie zmieniło, tylko woda stała wyżej i drzewa były większe. Nawet ciemność przypominała jej tamten czerwcowy dzień. Bo, chociaż piknik odbywał się w porze lunchu, nie pamiętała, żeby świeciło słońce. Przypomniała sobie, że plaża była ponura, tak ponura jak woda, w której zanurzał się ojciec.
Odsunąwszy wreszcie od siebie te wspomnienia, Lis poszła powoli po szarym piasku w stronę tamy. Jezioro już się przelewało przez najwyższą jej część – popękany fragment znajdujący się po tej stronie co dom. Część wody wpływała do strumienia, ale sporo wlewało się do przepustu, który biegł w stronę domu. Lis przeskoczyła strumień i podeszła do koła znajdującego się w środku tamy.
Koło było żelazne i miało dwie stopy średnicy. Jego szprychy były wdzięcznie wygięte jak pędy glicynii, a nazwa odlewni wykuta była na nim wyraźnymi, gotyckimi literami. Za pomocą tego koła otwierało się i zamykało wrota. Otwarcie tych wrót spowodowałoby obniżenie poziomu wody w jeziorze o kilka stóp.
Lis chwyciła koło obiema rękami i spróbowała je przekręcić. Hodowcy róż mają rozwinięte muskuły od dźwigania ważących dwadzieścia pięć funtów worków z ziemią i nawozem, a także od noszenia samych roślin. Lis napięła mięśnie z całych sił. Ale przeżarty rdzą mechanizm ani drgnął.
Lis znalazła duży kamień i zaczęła nim walić w wał, odłupując farbę i powodując, że poleciało kilka iskier przypominających miniaturowe meteoryty. Jeszcze raz spróbowała przekręcić koło, ale bez skutku, a potem znowu zaczęła mocno walić w mechanizm. Ale kamień zamoczył się i wyślizgnął, odginając jej palce. Lis krzyknęła z bólu.
– Lis, nic ci nie jest?
Lis odwróciła się i zobaczyła Portię idącą ostrożnie po śliskich wapiennych kamieniach. Młoda kobieta podeszła do wrót w tamie.
– Stara tama – rzekła. – Wciąż tu jest.
– Tak – powiedziała Lis, ściskając sobie bolące palce. Roześmiała się. – A gdzie miałaby być? Pomóż mi, dobrze?
Spróbowały razem ruszyć koło, ale ono ani drgnęło. Przez pięć minut obie waliły w zniszczony mechanizm, jednak nie dało to żadnych rezultatów.
– Wygląda na to, że nie były otwierane od lat.
Portia przyjrzała się wrotom i pokręciła głową. A potem spojrzała na jezioro – na ogromną płaszczyznę matowej wody rozciągającą się u ich stóp.
– Pamiętasz to miejsce? – spytała Lis.
– Oczywiście.
– To tu miałyśmy spuścić na wodę łódkę. Lis ruchem głowy wskazała plażę.
– Tak. Czy to ta? Czy to ta sama łódka? – Portia dotknęła burty łodzi.
– Ta? Oczywiście, że nie. Tamta łódka to była stara mahoniowa żaglówka. Ojciec sprzedał ją wiele lat temu.