Выбрать главу

– Co myśmy chciały zrobić? Uciec? Popłynąć gdzieś? Do Nantucket?

– Nie, do Anglii. Nie pamiętasz? To było wtedy, kiedy czytałam ci głośno książki. Po zgaszeniu światła. Czytałam ci Dickensa. Chciałyśmy zamieszkać w Mayfair.

– Nie, nie, to był Sherlock Holmes. Dickensa czytałaś sama. Dickens był ponad moją wytrzymałość. A przeciwko Sherlockowi Holmesowi nic nie miałam.

– Aha, masz rację. Baker Street. Pani Hudson. Chyba najbardziej podobało nam się to, że gospodyni przynosiłaby nam po południu herbatę.

– No i że zmywałaby potem naczynia. Czy stąd można dopłynąć do Bostonu?

– Jeżeli o mnie chodzi, to mogę stąd dopłynąć na drugi brzeg jeziora. Portia popatrzyła w wodę.

– Zapomniałam zupełnie o tej plaży. Chyba jedna z moich lalek tutaj utonęła. To była Barbie. Dziś kosztowałaby pewnie ze sto dolców. I pamiętasz: wykradałyśmy ciasteczka Oreo, a potem uciekałyśmy tutaj i zjadałyśmy je. Przychodziłyśmy tu ciągle. – Spróbowała przeskoczyć jeden kamień, ale jej się nie udało. – Aż do tego pikniku.

– Aż do pikniku – powtórzyła cicho Lis, zanurzając dłoń w ciemnej wodzie. – Jestem tu po raz pierwszy od tamtego czasu.

Portia była zaskoczona.

– Pierwszy raz od czasu pikniku?

– Tak.

– A piknik był kiedy? Dwadzieścia lat temu?

– Raczej trzydzieści.

Kiedy to do niej dotarło, Portia pokręciła głową. Łódka obiła się o tamę, stukając głucho. Portia patrzyła na nią przez chwilę, a potem powiedziała:

– Jeżeli nie uda nam się nic zrobić, woda zaleje posiadłość. Wyciągnęła łódkę na plażę i przywiązała ją do jakiegoś młodego

drzewka. Odsunęła się, obierając sobie z dłoni kawałki zgniłej liny, i parsknęła śmiechem.

– O co chodzi?

– Przypomniało mi się… Nie wiem, czy kiedykolwiek cię pytałam, co się stało.

– Co się stało? – powtórzyła Lis.

– No wtedy. W czasie pikniku. Widywałam go wściekłego, ale nigdy aż tak.

Czy rzeczywiście? Czy naprawdę nigdy o tym nie rozmawiały? Lis utkwiła wzrok w poszarpanych wierzchołkach trzech sosen rosnących w lesie. Wierzchołki te, sterczące ponad poziom innych drzew, były różnej wysokości i nie wiadomo dlaczego przywiodły jej na myśl Kalwarię.

– Nie wiem – powiedziała. – Pewnie mu coś odpyskowałam. Nie pamiętam.

– Szkoda, że nie byłam wtedy starsza. Podałabym go do sądu. Lis milczała przez chwilę.

– Widzisz to?

Wskazała kamień wielkości grapefruita sterczący z piasku. Woda była teraz o cal od niego.

– Kiedy przestał mnie bić, podczołgałam się tam i próbowałam podnieść ten kamień. Miałam zamiar walnąć go nim i wepchnąć do jeziora.

– Ty?! Ty, która nigdy mu się nie sprzeciwiałaś?

– Pamiętam: szłam na czworakach i zastanawiałam się, jak to jest, kiedy człowiek siedzi w więzieniu… Czy są oddzielne więzienia dla chłopców i dziewczynek. Nie chciałam siedzieć z chłopakami.

– Dlaczego tego nie zrobiłaś?

– Nie mogłam ruszyć tego kamienia – odrzekła Lis po chwili. – Dlatego – dodała, a potem powiedziała szybko: – Przynieśmy tu lepiej trochę worków z piaskiem. Wygląda na to, że woda przeleje się dopiero za pół godziny. Więc mamy trochę czasu.

Trenton Heck patrzył na nocne niebo przez przesuwane drzwi swojej przyczepy. Przed nim, na czerwonej winylowej serwetce znajdował się talerz z sałatką z tuńczyka i ryżem. U nóg Emila natomiast stała miska z Al-po i szpinakiem. Żaden z nich nie zjadł zbyt dużo.

– O mój Boże!

Heck odepchnął od siebie talerz, chwycił butelkę Budweisera i pociągnął z niej trzy łyki. Uświadomił sobie, że stracił apetyt zarówno na jedzenie jak i na piwo, i postawił butelkę na stole.

Nad stołem paliła się dająca jaskrawe światło lampa, a poza tym w przyczepie było ciemno. Trenton Heck przeszedł po żółto-brązowym włochatym dywanie, zbliżył się do zielonego fotela i zapalił stojącą lampę. W długim pomieszczeniu od razu zrobiło się przyjemniej. Przyczepa była duża. Znajdowały się w niej trzy sypialnie. Jej ściany zrobione były z żółtego aluminium, a okna miały czarne winylowe ramki.

Mimo że Heck mieszkał tutaj już cztery i pół roku i mimo że zgromadził prawie wszystkie te rzeczy, które w tym czasie powinien był zgromadzić człowiek żonaty, a potem rozwiedziony, pokoje nie były zagracone. Producenci przyczep mieszkalnych wyposażają je w liczne szafy i schowki. Większość dobytku Hecka znajdowała się właśnie w takich szafach i schowkach. Poza meblami i lampami w pomieszczeniach widoczne były jedynie: fotografie (przedstawiające rodzinę i psy), trofea (posrebrzane figurki ludzi trzymających pistolety w wyciągniętych rękach oraz figurki psów), makatki wykonane przez matkę podczas chemioterapii (było ich ze sześć i miały sentymentalne napisy w rodzaju: „Miłość jest tam, gdzie jest dom"), kasety magnetofonowe (Williego, Waylona, Dwighta, Randy'ego, Gartha i Bonnie) oraz tarcze strzelnicze dla broni małego kalibru (ze śladami po kulach skupionymi w pobliżu środka).

Heck, użalając się nad sobą, jeszcze raz przeczytał przysłany z sądu nakaz zapłaty długu pod rygorem utraty prawa wykupu. Rozłożył papier, roześmiał się gorzko i pomyślał: „Cholera, ten bank szybko działa". Licytacja miała się odbyć w następną sobotę. A on musiał się wyprowadzić w piątek poprzedzający licytację. Ta część dokumentu była tak samo nieprzyjemna jak następny akapit, w którym wyjaśniano, że bank ma prawo dochodzić od niego na drodze sądowej sumy stanowiącej różnicę między sumą, którą był winien, a sumą uzyskaną ze sprzedaży jego własności.

– Cholera! – zaklął i walnął dłonią w stół, tak że Emil aż podskoczył. – Niech ich szlag trafi! Zabierają człowiekowi wszystko!

Jak to jest możliwe – pomyślał – żebym był im winien więcej, niż warte jest to, co kupiłem za pieniądze, które mi pożyczyli? Jednak znał prawo na tyle, że zdawał sobie sprawę, że skoro go uprzednio zawiadomili, to mogą go pozwać do sądu.

Trenton Heck dobrze wiedział, do jakiego stopnia człowiekowi można zrujnować życie, skoro go się uprzednio zawiadomiło.

Uważał, że bez przyczepy może żyć. Gorszą tragedią sprawiającą mu ból tak dotkliwy jak złamana kość była utrata działki. Heck zawsze był zdania, że przyczepa jest jedynie jego tymczasowym domem. Natomiast działkę – w połowie porośniętą sosnowym lasem, a w połowie niską trawą – kupił za pieniądze, które zostawiła mu ciotka. W chwili gdy zobaczył tę działkę, wiedział, że musi ją mieć. Gęsty, pachnący las przechodził w płowozielone wzgórze opadające łagodnie jak plecy młodej dziewczyny. Przez działkę przepływał strumień, w którym nie można było łowić ryb, ale nad którym można było siedzieć i słuchać, jak woda szumi, przepływając po gładkich kamieniach.

No więc kupił tę działkę. Nie pytając o zdanie ani odznaczającego się zdrowym rozsądkiem ojca, ani pełnej temperamentu narzeczonej. Poszedł do banku i, przerażony na myśl o uszczupleniu rachunku oszczędnościowego, na którym było więcej pieniędzy, niż kiedykolwiek przedtem posiadał, wpłacił żądaną sumę. Z gabinetu zgryźliwego prawnika wyszedł jako właściciel czterech i siedmiu ósmych akra ziemi, na której nie było drogi dojazdowej, studni ani minioczyszczalni ścieków. Ani domu.

Nie mogąc sobie pozwolić na ten ostatni, Heck kupił przyczepę mieszkalną. Tym razem dopuścił Jill do konfidencji, a młoda kelnerka, której nikt nigdy nie zdołał oszukać, opukała ściany, wymierzyła schowki i wypytała sprzedawcę o wszystko, o co należało go wypytać, po czym zażądała, żeby kupili dużą przyczepę, bajerancką, taką, na której się pisze: Ostrożnie – szeroki ładunek. („Jesteś mi to winien, Trenton" – powiedziała). Dostawcy przyholowali pojazd i ustawili go na szczycie najładniejszego wzgórka na działce, tuż koło miejsca, w którym Heck chciał kiedyś zbudować swój dom.