Spodziewał się, że marzenie o budowie domu będzie tak łatwe do zrealizowania jak zamiar zbudowania mającej sto jardów drogi dojazdowej. Jednak nie udało mu się pomnożyć oszczędności tak, jak to sobie planował. I dlatego marzenie o domu nie zmaterializowało się. W końcu doszło do takiej sytuacji, w której nie mógł sobie pozwolić nawet na przyczepę. Kiedy przyszedł pierwszy monit przypominający mu o zaległych płatnościach, Heck z przerażeniem przypomniał sobie, że bank udzielił mu kredytu pod warunkiem, że w razie czego przejmie jego nieruchomość. To znaczy całą jego piękną ziemię. Tę ziemię, która od soboty za tydzień miała już do niego nie należeć.
Heck złożył papiery i wetknął je za świadectwo od weterynarza. A potem podszedł do okna wychodzącego na zachód, czyli na tę stronę, z której za parę godzin miała nadciągnąć burza. Jadąc do domu, słyszał kilka komunikatów na ten temat. W jednym z nich zawiadamiano, że trąba powietrzna przeszła przez parking dla ciężarówek położony siedemdziesiąt mil na zachód. Nie było ofiar śmiertelnych, ale wiele osób zostało rannych i nastąpiły duże zniszczenia mienia.
Wydało mu się, że ta wiadomość, którą usłyszał natychmiast po włączeniu radia, to zły omen. Czy moja przyczepa się uratuje? – zastanowił się, a potem szepnął:
– A jakie to ma, u diabła, znaczenie?
Wziął rolkę taśmy i uciął długi kawałek. Nakleił go po przekątnej szyby okiennej. Potem zaczął naklejać drugi pasek, na krzyż, ale zaraz, zniecierpliwiony, odrzucił rolkę.
Wszedł do sypialni i usiadł na miękkim podwójnym łóżku. Wyobraził sobie, że wyjaśnia wszystko Jill – tę całą sprawę z bankiem. Jednak zaraz jego uwaga uległa rozproszeniu, bo przed oczami stanęła mu jak żywa jego eksżona w szałowej różowej koszuli nocnej.
Heck mówił do niej przez kilka minut, a potem zawstydził się, że prowadzi taki jednostronny dialog. Położył się na łóżku i popatrzył na kłębiące się chmury, a potem rozpoczął następną cichą rozmowę – tym razem nie z Jill, tylko z ojcem, który w tej chwili znajdował się wiele mil od niego i prawdopodobnie spał w swoim dużym domu w stylu kolonialnym. Ojciec był od dwudziestu lat właścicielem tego domu, którego hipoteka nie była wcale obciążona. Trenton Heck mówił do ojca: „To będzie na krótko, tato. Może na miesiąc, może na dwa. Dzięki temu się pozbieram. Mogę mieszkać w swoim dawnym pokoju. Odpowiada mi to… tak, wystarczy mi mój dawny pokój".
Jakże fałszywie brzmiały te słowa. Brzmiały tak jak usprawiedliwienia włamywaczy złapanych na gorącym uczynku i złodziei samochodów, których Heck zwykł był aresztować. W odpowiedzi ojciec spojrzał na niego znad długiego nosa, którego on na szczęście nie odziedziczył, i powiedział:
„Oczywiście, synu, możesz tu mieszkać, jak długo chcesz", chociaż tak naprawdę to zwykle mawiał: „Wiedziałem od początku, że sobie nie poradzisz. Wiedziałem to, kiedy ożeniłeś się z tą blondynką, która wcale nie przypomina twojej matki, wiedziałem…" Powiedział te pokrzepiające słowa i nie opowiedział synowi o tym, jak w pięćdziesiątym dziewiątym stracił pracę w hucie i wziął się w garść, i zaczął własny biznes, i wyszedł na swoje, chociaż było ciężko… Nie musiał o tym opowiadać, bo opowiadał mu już przedtem – z tuzin razy albo i ze sto.
Czasy się zmieniają – pomyślał Heck i podziękował, czerwieniąc się. Ale myślał też równocześnie: Po prostu nie jestem taki jak ty, tato, po prostu jestem inny.
Napił się piwa, chociaż nie miał na nie ochoty, i pomyślał, że dobrze by było, gdyby Jill do niego wróciła. Wyobraził sobie, jak we dwoje pakują rzeczy do pudeł i cieszą się na wspólną przeprowadzkę.
W oddali zatrąbiła ciężarówka – wydała dziwny, zawodzący dźwięk, a Heck przypomniał sobie samotnego lelka z piosenki starego Hanka Wil-liamsa.
Niech już wreszcie zacznie padać ten cholerny deszcz, pomyślał, niech leje jak z cebra. Heck uwielbiał bębnienie deszczu o metalowy dach przyczepy. Nic lepiej nie kołysało go do snu. Jeżeli mam nie dostać nagrody, to niech się przynajmniej wyśpię.
Trenton Heck zamknął oczy i, zapadając już w sen, usłyszał jeszcze raz żałosne trąbienie jakiejś ciężarówki.
12
Owen Atcheson wiedział, jak rozumuje osaczone zwierzę, znał też instynktowną strategię zarówno myśliwego, jak i ofiary.
Potrafił godzinami stać bez ruchu na bagnach, stać tak spokojnie, że kaczory i gęsi przelatywały beztrosko trzydzieści stóp nad jego głową, a potem konały natychmiast po tym, jak wystrzelił ze swojej długiej strzelby. Potrafił posuwać się cicho – prawie niepostrzeżenie – cal za calem, wzdłuż skalnej ściany, podchodząc nic nie podejrzewającego jelenia i – bez posługiwania się celownikiem teleskopowym – umieścić kulę kalibru.30 w jego rozluźnionej łopatce, przebijając potężne serce.
Kiedy był chłopcem, z uporem tropił lisy i zastawiał metalowe pułapki dokładnie tam, gdzie te płowe zwierzęta miały przejść. Wyczuwał ich zapach, widział, jak w miejscach ich przemarszu leciutko kołyszą się chwasty i trawa. Wyjmował ciała lisów z pułapek, a jeżeli któryś zdołał pociągnąć za sobą pułapkę, to tropił go wytrwale – nie po to, żeby ją odzyskać, ale po to, żeby zabić cierpiące zwierzę. Zabijał je niemal ceremonialnie. Zgodnie z jego filozofią cierpienie było słabością, a śmierć oznaką siły.
Zabijał w swoim życiu i ludzi. Celował spokojnie z czarnego M-16, strzelał celnie, a zaraz po strzale puste łuski po nabojach koziołkowały w powietrzu i spadały na ziemię z cichym dzwonieniem. (Dla niego takie dzwonienie pustych łusek było najcharakterystyczniejszym dźwiękiem wojny, o wiele bardziej sugestywnym niż trzaski towarzyszące wystrzałom.) Tamci ludzie, mężczyźni i kobiety, celowali w niego jak dzieci bawiące się w żołnierzy, a potem strzelali ze swojej staromodnej broni, bach, bach, bach.
Ale Michael Hrubek nie był zwierzęciem kierującym się instynktem. Nie był też żołnierzem, którego inspirowały bitewny szał i miłość ojczyzny albo strach.
Kim był Michael Hrubek?
Owen Atcheson nie miał pojęcia.
Jadąc powoli szosą numer 236 w pobliżu Stinson, rozglądał się, chcąc znaleźć jakiś sklep przydrożny albo stację benzynową z telefonem. Chciał zadzwonić do Lis. Ale znajdował się na pustkowiu. Nie widział żadnych świateł poza światłami domów na wzgórzach znajdujących się o parę mil od szosy. Pojechał szosą jeszcze kilkaset jardów i znalazł się w miejscu, gdzie pobocze było szerokie. Tutaj zatrzymał swego cherokee i sięgnął na tylne siedzenie. Sprawdził zamek swojej strzelby myśliwskiej i włożył do kieszeni dobrze naoliwiony metalowy przedmiot. Ze schowka wyjął długą, czarną, halogenową latarkę zasilaną sześcioma bateryjkami, w której znajdował się maskujący kawałek kartonu mający ograniczyć załamywanie się światła. Zamykając drzwi samochodu, jeszcze raz sprawdził, czy pistolet jest załadowany, a potem poszedł poboczem, szukając czegoś. Znalazł ślady opon dowodzące, że zatrzymał się tu nagle jakiś samochód, który potem bardzo szybko odjechał.
Owen przesunął snop światła w tę i z powrotem i dostrzegł miejsce, w którym Hrubek zeskoczył z karawanu. Trawa była tu pognieciona, kamienie leżały tak, jakby je ktoś poodwracał, i widać było ślady bosych stóp. Owen dalej badał grunt. Dlaczego, zastanawiał się, Hrubek potoczył się po trawie? Dlaczego wyrwał kilka jej garści? Czy był ranny i chciał zatamować krew? Czy chciał się zmusić do wymiotów? Czy też ta trawa miała mu posłużyć do kamuflażu?
Co on knuł?