O sześć stóp od pobocza znajdowało się mnóstwo śladów. Część z nich pozostawił Hrubek, ale większość to były ślady butów tropicieli i ślady psich łap. Trzy psy, zauważył Owen. Hrubek szedł przez pewien czas, a potem zaczął biec przez trawę i zarośla, kierując się na wschód. Owen poszedł po śladach. Uszedł sto jardów i zauważył, że Hrubek skręcił na południe i zmierzał w kierunku szczytu wzgórza leżącego o pięćdziesiąt stóp od szosy.
Owen szedł po jego śladach, dopóki nie zniknęły. Wtedy przyklęknął i zaczął badać grunt, zastanawiając się, czy Hrubek nie był na tyle sprytny, żeby zastosować „chód jelenia" – technikę chodzenia zawodowych kłusowników polegającą na stawianiu stóp prosto z góry i staraniu się o to, żeby nie pozostawić najbardziej widocznych śladów (nie śladów stóp, tylko przewróconych kamyków i poruszonych liści i gałązek). Jednak nie mógł znaleźć przygiętych ździebeł trawy – jedynych śladów, jakie zostawia osoba stosująca tę technikę. Doszedł do wniosku, że Hrubek po prostu zawrócił na ścieżkę biegnącą obok szosy.
Pięćdziesiąt jardów na wschód znalazł miejsce, gdzie Hrubek zrobił jeszcze raz to samo – skręcił na południe, poszedł kawałek, a potem zawrócił. A więc szedł na wschód, jednak równocześnie przyciągało go coś, co znajdowało się na południe od szosy. Owen poszedł po jego śladach i znalazł się w pewnej odległości od szosy. Przystanął wśród wysokiej trawy i stwierdził, że tropiciele zatrzymali się w tym miejscu.
Wyłączył latarkę, wyciągnął z kieszeni pistolet i zaczął brnąć w jezioro chłodnej ciemności, która spływała ze skalistych wzgórz znajdujących się przed nim i zbierała się u jego stóp jak śnieg. Zatrzymał się i – wbrew rozumowi – zamknął oczy.
Starał się pozbyć własnej osobowości – osobowości twardego, kierującego się zdrowym rozsądkiem, czterdziestoletniego białego anglosaskiego prawnika – i wczuć się w Michaela Hrubeka-szaleńca. Stał tak, kołysząc się w ciemności przez kilka minut.
Bez skutku.
Nie był w stanie wyobrazić sobie, co działo się w głowie Hrubeka. Otworzył oczy, chwytając mocniej pistolet.
Już miał wrócić do swojego cherokee i pojechać nim do zajazdu dla ciężarówek w Watertown, kiedy przyszła mu do głowy pewna myśl. A może podejrzewam Hrubeka o zbyt wielkie szaleństwo? – powiedział sobie. Może zasady, którymi rządzi się jego – prawda, że obłąkany – świat, są tak logiczne jak te, które rządzą światem wszystkich ludzi? Adler mówił coś o nieporozumieniu i o tym, że oszołomiony lekami pacjent „się oddalił". Ale kiedy się nad tym dobrze zastanowić, dochodzi się do wniosku, że Hrubek opracował sobie plan ucieczki, wprowadził ten plan w życie i zdołał umknąć zawodowym tropicielom. Owenowi przyszło do głowy, że Hrubeka dotychczas nie doceniano i że należy go zacząć doceniać.
Wrócił na to miejsce, w którym urywał się trop, i stanął tak jak Hrubek – postawił stopy na jego śladach. Tym razem stał z otwartymi oczami. Przekonał się, że jego wzrok pada na szczyt skalistego wzgórza. Popatrzył na ten szczyt przez chwilę, a potem podszedł do stóp skały. Zanurzył palce w błocie i posmarował sobie nim policzki i czoło. Z tylnej kieszeni wyjął granatową trykotową czapeczkę i naciągnął ją sobie na głowę. I zaczął się wspinać.
W pięć minut znalazł to, czego szukał. Na szczycie skały były połamane gałązki i trawa. I ślady butów. Głębokie ślady – zrobione przez kogoś, kto ważył jakieś trzysta funtów. I na dodatek te ślady były świeże. Owen znalazł też odciski guzików w miejscu, w którym ten ktoś leżał, spoglądając na szosę znajdującą się poniżej i być może czekając na to, żeby tropiciele z psami odeszli. W błocie widniał też ślad odbitej dłoni – tuż obok słowa zEmsta. Hrubek był tutaj nie dawniej jak godzinę temu. Poszedł na wschód, to prawda, ale najwyraźniej tylko po to, żeby zdobyć ubranie, albo po to, żeby zmylić pogoń. A potem, tą samą drogą, udał się z powrotem na zachód i doszedł do tego wzniesienia, które zauważył, idąc na wschód.
Sukinsyn! Owen schodził powoli, starając się zachować ostrożność, mimo radosnego podniecenia. Nie mógł przecież teraz czegoś sobie złamać. U stóp skały zapalił latarkę i w jej świetle obejrzał ziemię. Znalazł mały skrawek błota, a na nim odciski butów kogoś odchodzącego od skały. Były to takie same odciski jak te, które widział na szczycie. Odciski co prawda nie znajdowały się daleko od siebie, ale większe zagłębienie w części palcowej stopy wskazywało na to, że Hrubek biegł albo bardzo szybko szedł. Ślady prowadziły do drogi, a potem z powrotem na łąki, gdzie skręciły na zachód.
Nie tracąc ich z oczu, Owen poszedł przez trawę. Postanowił upewnić się, że Hrubek rzeczywiście zmierza na zachód, a potem wrócić do samochodu i rozglądać się za uciekinierem, jadąc powoli szosą. Jeszcze dziesięć jardów, pomyślał i przelazł przez kamienne ogrodzenie, za którym znajdowała się rozległa łąka.
I to tam właśnie potknął się o ukryty drut i upadł, twarzą do przodu, na stalową pułapkę.
Duża pułapka na kojoty została zastawiona po mistrzowsku – w takim miejscu na ścieżce, gdzie, upadając, nie było się czego złapać, tuż za kamiennym murem, gdzie ścigający, przekroczywszy ten mur, nie mógł szybko postawić drugiej stopy na ziemi i zahamować upadku. Owen błyskawicznie upuścił latarkę i zakrył sobie twarz lewym ramieniem, a równocześnie podniósł pistolet i wystrzelił cztery naboje, celując w okrągłą płytę spustową i chcąc, żeby pułapka zamknęła się, zanim on w nią uderzy. Urządzenie z oksydowanej stali zatańczyło pod potężnym uderzeniem. Kamyki, gałązki i gorące kawałki roztrzaskanych kul wyleciały w powietrze, a Owen wykonał gwałtowny skręt ciałem, chcąc upaść tak, żeby cały impet przyjąć na bark.
Wylądował, a jego głowa odbiła się od szczęk pułapki. Leżał oszołomiony, czując, że na czole ma krew, i starając się pozbyć przerażającego obrazu własnej twarzy schwytanej w szczęki z oksydowanego metalu. W chwilę później przetoczył się na inne miejsce. Przypuszczał, że Hrubek zastawił pułapkę w celu, w którym zastawiłby ją on sam, to znaczy po to, żeby unieruchomić ścigającego i móc zaatakować go od tyłu. Owen rozejrzał się, kuląc się pod murem. Kiedy spodziewany atak nie nastąpił, wyrzucił nie wystrzelone naboje i załadował broń ponownie. Włożył do kieszeni dwie dobre kule i jeszcze raz się rozejrzał.
Nic. Nie słyszał niczego poza szumem wiatru wśród wierzchołków drzew. Powoli wstał. Tak więc pułapka przeznaczona była dla tropiącego psa. Owen chwycił ją z wściekłością i cisnął na łąkę. Znalazł puste łuski, zakopał je, a potem obmacał sobie twarz i bark. Obrażenia były lekkie.
Złość szybko mu przeszła i zaczął się śmiać. Nie śmiał się dlatego, że poczuł ulgę na myśl, iż udało mu się uniknąć ciężkich ran. Nie, śmiał się dlatego, że odczuwał przyjemność. Pułapka była bowiem dowodem na to, że w Michaelu Hrubeku ma godnego siebie przeciwnika – bezlitosnego i sprytnego. A on żył najintensywniej wtedy, kiedy miał silnego przeciwnika – przeciwnika, w starciu z którym mógł się sprawdzić.
Wrócił szybko do swojego cherokee, włączył silnik i pojechał powoli na zachód, wpatrując się w pola leżące po lewej stronie. Wpatrywał się w nie z taką uwagą, że zaczepił przednią szybą o tablicę. Przestraszony głośnym hałasem, zahamował i spojrzał na nią.
I zobaczył, że znajduje się o czterdzieści siedem mil od domu.
Michael Hrubek, kucając w trawie, pogłaskał swój roboczy kombinezon i zaczął się zastanawiać, co to za samochód widzi przed sobą.
To z pewnością była pułapka. Snajperzy z wycelowanymi muszkietami o długich lufach siedzieli na pewno wśród tamtych drzew i czekali, aż on podejdzie do tego sportowego samochodu. Michael Hrubek, oddychając płytko, przypomniał sam sobie, że ma nie zdradzić, gdzie się znajduje.