Выбрать главу

Samochód sportowy najwyraźniej zepsuł się przed paroma godzinami. Maska jego silnika była podniesiona, a okna i drzwi zamknięte. Na szosie w pobliżu tylnego zderzaka stał trójkątny znak. Hrubek zaczął się zastanawiać, czy ten znak stoi tu po to, żeby ułatwić snajperom celowanie. Rzucił go w zarośla tak jak rzuca się frisbee.

– MG – szepnął, odczytując emblemat na masce. – MG?

Doszedł do wniosku, że to znaczy „Mój gromowładny".

Nie zaglądając do środka, podszedł prosto do bagażnika. Prezent! Tak, prezent od Mojego Gromowładnego – od Boga! Rower był przymocowany, ale on wyszarpnął go z łatwością. Posypały się metalowe i plastikowe kawałki zamocowania.

Postawił rower na ziemi i zaczął gładzić rurki, skórę siodełka, kółka zębate i kabelki. Poczuł chłód metalu i sprawiło mu to wielką przyjemność. Pochylił głowę i otarł się policzkiem o chromowaną kierownicę.

Wyjął z kieszeni flamaster i napisał sobie na przedramieniu: Pytam Głośno: czyż NIE dziwne są dzieła BOŻE? Dzięki CI BOŻE za ten piękny prezent. Obok narysował węża i jabłko i napisał imię EWA. Polizał to imię i cofnął się o krok od roweru, przyglądając się swojemu nowemu środkowi transportu z pewnym niepokojem, ale i z wdzięcznością.

Richard Kohler znalazł się w obcym dla siebie świecie.

Miał na sobie wełniany garnitur, jedwabny krawat, czerwono-zielone skarpetki i jeden mokasyn -jakiż mógł być lepszy dowód na to, że nie był człowiekiem spędzającym czas wśród przyrody.

Pochylając się ostrożnie do przodu, wyciągnął drugi but z błota i wytarł go o trawę. Włożył go na nogę i poszedł dalej na zachód.

Ten las, nie wiadomo dlaczego, wywoływał u niego klaustrofobię, która nie nękała go nigdzie indziej – nawet we własnym małym gabinecie, gdzie często spędzał po piętnaście godzin na dobę. Tak, w gabinecie czuł się normalnie, a tymczasem w tym lesie puls miał przyspieszony, ze strachu przed zamknięciem swędziała go skóra, trudno mu było oddychać. Słyszał też jakieś nieistniejące odgłosy i miał bardzo złą orientację w terenie. Był bliski przyznania się przed samym sobą, że zabłądził. Bo to, co uważał za punkty odniesienia – drzewa, drogowskazy, krzaki – było bardzo mgliste i niepewne. Często, idąc w kierunku tych obiektów, przekonywał się, że po prostu znikają. A czasami zamieniały się one w groteskowe stwory albo przekształcające się twarze.

Na plecach Kohler miał czerwony plecak, w którym znajdowały się strzykawka i leki, a przez ramię przewiesił sobie czarny płaszcz od deszczu. Było za ciepło na to, żeby go włożyć, i Kohler zastanawiał się, dlaczego w ogóle wziął go ze sobą. Sądząc z komunikatów radiowych dotyczących nadciągającej burzy, lepszą ochronę przed deszczem stanowiłaby zbroja z hełmem.

Kohler zaparkował swoje BMW przy szosie, o pół mili stąd, i przeszedł przez łąki, zmierzając do lasu. Nie posuwał się szybko. Skórzane podeszwy jego butów ślizgały się na wilgotnych kamieniach i Kohler dwa razy upadł na twardą ziemię. Za drugim razem omal nie zwichnął sobie ręki. A w pewnym momencie zaczepił nogawką o kolce dzikiej róży. Upłynęło pięć minut, zanim się uwolnił.

Mimo to uważał, że miał szczęście. Pielęgniarka, która zawiadomiła go o ucieczce, powiedziała mu, że Hrubek zwiał z karawanu w Stinson i dotarł najprawdopodobniej aż do Watertown.

Jadąc szosą numer 236 w stronę tego drugiego miasteczka, Kohler w pewnym momencie zobaczył na jakiejś polance Hrubeka. Był pewien, że go widzi. Podjechał szybko do najbliższej odbiegającej w bok drogi, wyskoczył z samochodu i zaczął przeszukiwać okolicę. Wołał pacjenta po imieniu, błagał go, żeby się ujawnił, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Wsiadł więc w samochód i ruszył przed siebie. Nie ujechawszy jednak daleko, skręcił w boczną drogę i zatrzymał się. Obserwował okolicę. Po dziesięciu minutach wydało mu się, że znowu widzi tę samą postać posuwającą się szybko naprzód.

A później nie natknął się już ponownie na ślad Michaela. Jeszcze raz poszedł na łąki i skierował się w tę stronę, w którą posuwał się jego domniemany pacjent – na zachód. Szedł, mając nadzieję, że natknie się na Hrubeka przypadkiem.

Gdzie jesteś, Michael?

I dlaczego znajdujesz się poza szpitalem?

Tak bardzo się starałem, tak bardzo chciałem zajrzeć do twojej głowy. Ale w tej głowie jest bardzo ciemno. Twój umysł jest tak ciemny jak niebo dzisiejszej nocy.

Kohler potknął się znowu, tym razem o jakiś drut, i podarł sobie spodnie o ostry kawałek skały, raniąc się przy tym w udo. Zastanowił się, czy grozi mu tężec. Ta myśl zaniepokoiła go bardzo. Jednak jego zdenerwowanie wywołał nie strach przed chorobą, tylko fakt, że uświadomił sobie, że zapomniał zabrać ze sobą podstawowe leki. Pomyślał, że jego wiedza o funkcjonowaniu ludzkiego mózgu nie kompensuje chyba wtórnego analfabetyzmu w zakresie fizjologii i chemii organicznej, których kiedyś się uczył i w których kiedyś tak dobrze się orientował. Wkrótce jednak przestał zaprzątać sobie głowę tymi myślami, bo znalazł sportowy samochód.

Pojazd nie odznaczał się niczym szczególnym. Kohlerowi nie przyszło nawet do głowy, że Michael zaglądał pod jego maskę i usiłował go uruchomić. Michaela tak bardzo przerażała sama myśl o prowadzeniu samochodu, że na pewno nie usiłowałby ukraść tego pojazdu. Nie, Kohlera zaintrygowało coś innego – zaintrygował go mały przedmiot leżący na ziemi koło tylnego zderzaka.

Mała biała czaszka jak na ironię miała kolor prawie identyczny z kolorem samochodu. Kohler podszedł i podniósł ją. Przyjrzał się uważnie delikatnym kościom. Na części policzkowej czaszki było małe pęknięcie. Trójdzielny, pomyślał odruchowo Kohler, przypominając sobie nazwę piątej pary nerwów czaszkowych.

Czaszka zakołysała się lekko na końcu jego palców i spadła z cichym trzaskiem na bagażnik samochodu, a potem stoczyła się na pobocze. Kohler znieruchomiał, kiedy wylot lufy pistoletu przesunął się po jego skroni w stronę ucha, a niezmiernie silna dłoń chwyciła go za ramię.

13

Trenton Heck skierował lufę walthera w kłębiące się chmury i spuścił kurek. Potem zabezpieczył broń i włożył ją w olstro.

Oddał portfel chudemu człowiekowi, którego papiery – prawo jazdy i karta identyfikacyjna ze szpitala – zdawały się być w najlepszym porządku. Facet nie był już taki blady jak kilka minut temu, kiedy Heck przystawił mu broń do głowy.

Ale był tak samo jak wtedy wściekły.

Richard Kohler ukląkł i odpiął zamek błyskawiczny plecaka, który Heck cisnął na trawę.

– Przepraszam – powiedział Heck. – Nie wiedziałem, czy to on, czy ktoś inny. Było tak ciemno, że nie mogłem się zorientować. Na dodatek pan kucał…

– Jeżeli zaskoczy pan w ten sposób Michaela Hrubeka, on wpadnie w panikę – warknął Kohler. – Gwarantuję to panu.

Zajrzał do plecaka, którego cenna zawartość – kilka buteleczek i coś jeszcze – wyglądała na nienaruszoną. Heck zastanawiał się tymczasem, czy nie złapał przypadkiem narkomana.

– I powiem panu coś jeszcze. – Lekarz odwrócił się i przyjrzał się Heckowi. – Nawet gdyby pan do niego strzelił, on – zanim umrze – odwróci się i złamie panu kark. O, tak… – Kohler strzelił palcami.