Heck roześmiał się.
– Będąc ranny w głowę? Nie wydaje mi się.
– Najwyraźniej jest wiele rzeczy, których pan na jego temat nie wie. Doktor zamknął plecak.
Heck pomyślał, że nie może mieć Kohlerowi za złe jego wściekłości. Nie czuł się jednak wobec niego winny. Bo okazało się, że Kohler szedł tą samą drogą, którą Hrubek musiał iść wcześniej tego wieczora. Więc jak on, Heck, mógł go odróżnić od Hrubeka? Przecież było ciemno. To prawda, że doktor był drobniejszy. Ale każdy podejrzany okazuje się drobniejszy, kiedy już wyjaśni się, że to nie on jest tym, którego się ściga.
– Czego pan tu właściwie szuka? – zapytał Heck. Kohler spojrzał na jego cywilne ubranie.
– A pan jest gliną czy co?
– Mam takie specjalne uprawnienia.
Powiedział tak, chociaż była to nieprawda. Bo był w tym samym stopniu policjantem co każdy przeciętny obywatel. Powiedział tak, bo czuł, że musi mieć autorytet w oczach tego chudzielca, który wyglądał jak ktoś, kto chce narobić kłopotu. Powiedział tak, po czym powtórzył swoje pytanie.
– Jestem lekarzem Michaela – usłyszał w odpowiedzi.
– No to niezłą wizytę domową odbywa pan dziś w nocy. – Heck przyjrzał się garniturowi doktora i jego mokasynom. – Musiał pan się namęczyć, idąc po jego śladach. Zwłaszcza że nie ma pan psów.
– Zobaczyłem go przy szosie. Szedł w tym kierunku. Ale jakoś mi uciekł.
– Więc on jest gdzieś w pobliżu?
– Widziałem go pół godziny temu. Nie mógł odejść daleko.
Heck kiwnął głową w stronę Emila, który wcale nie trzymał łba przy ziemi. – Z jakiegoś powodu zapach zniknął.' Mnie to zmartwiło, a Emila zdenerwowało. Poszukamy tutaj, może odnajdziemy trop.
Heck mówił dalej tonem, który sugerował, że niepotrzebne mu towarzystwo. Przy tym szedł szybko, co również miało zniechęcić Kohlera do podejmowania prób dotrzymania mu kroku. Jednak Kohler nie zniechęcił się. Podążał za Heckiem i psem, kiedy ci przechodzili z jednej strony szosy na drugą i posuwali się naprzód wzdłuż łąk. Pod ich stopami zgrzytał głośno żwir i szeleściły liście.
Heck poczuł, że mięśnie w nodze mu sztywnieją. Potraktował to jako ostrzeżenie, jako sygnał, że powinien zwolnić. Było wciąż ciepło jak na tę porę roku, ale w ciągu ostatniej pół godziny temperatura spadła, a w powietrzu wyczuwało się wilgoć. Kiedy Heck był zmęczony i niewyspany, łapały go bolesne kurcze w zranionej niegdyś nodze.
– Tak sobie myślę – powiedział – że pewnie panu lepiej szło tropienie niż mnie z Emilem. Bo nas to on nieźle wykiwał. Poprowadził nas w kierunku przeciwnym do tego, który w końcu obrał.
Kohler jeszcze raz – po raz czwarty, jak obliczył Heck – spojrzał na walthera.
– Wykiwał was? Co pan ma na myśli?
Heck opowiedział o fałszywym tropie – o tym, że Hrubek upuścił wycinek z gazety z planem Bostonu. Lekarz zmarszczył brwi.
– Wczoraj widziałem Michaela w bibliotece. Wycinał coś z gazet. Czytał przez całe przedpołudnie. Był bardzo czymś zaabsorbowany.
– Naprawdę? – mruknął Heck, znowu zdziwiony inteligencją Hru-beka. – No więc on najpierw upuścił ten wycinek, a potem zrobił numer, o jakim ja tylko słyszałem i z jakim się dotychczas nie zetknąłem. Nasikał na ciężarówkę.
– Co takiego?
– Tak. Naszczał na oponę. Zostawił na niej swój zapach. Ciężarówka pojechała do Maine, a psy pobiegły za nią, zamiast tropić Hrubeka. Niewielu normalnych ludzi zna tę sztuczkę, a co dopiero mówić o świrach.
– To nie jest słowo – powiedział Kohler – którego należy tutaj używać.
– Przepraszam. – Heck zaśmiał się cierpko. – Dziwne: właśnie zasypiałem – wie pan, jak to się czasami zdarza – zasypiałem i usłyszałem klakson ciężarówki. I wtedy przyszło mi do głowy… to znaczy… domyśliłem się, co on zrobił. Emil jest dobry, ale iść za zapachem człowieka uczepionego ciężarówki to za wiele nawet dla niego. I to tyle mil? Pomyślałem: nie, tu było coś nie tak. No i pojechałem na ten parking. I oczywiście znaleźliśmy jego ślady. Okazało się, że zawrócił. To jest sztuczka stosowana przez zawodowców. Zresztą ta z tym wycinkiem z gazety też. On schował ten wycinek w trawie. Gdyby wycinek leżał na szosie, nie uwierzyłbym, że go zgubił. Domyśliłbym się, że to sztuczka. On jest sprytny. Założę się, że już przedtem nieraz udało mu się wykiwać psy.
– Nie. To niemożliwe. On nigdy w życiu znikąd nie uciekł. To nie jest zaplanowana ucieczka.
Heck spojrzał na Kohlera, starając się odgadnąć, czy lekarz nie kłamie. Wyglądało jednak na to, że Kohler mówi szczerze.
– Ale ja słyszałem coś innego – powiedział Heck.
– Od kogo?
– Od mojego dawnego szefa z policji stanowej. Od Dona Haver-shama. To on mnie dziś zaangażował. I mówił coś o siedmiu szpitalach, z których uciekał ten pański przyj emniaczek.
Kohler roześmiał się.
– Oczywiście. Niech pan zapyta o to samego Michaela. Odpowie panu, że to były szpitale-więzienia. A on uciekał na koniu, unikając kul z muszkietów. Rozumie pan, co mam na myśli?
Heck nie był pewien, czy rozumie.
– Kule z muszkietów, tak? – powiedział i dodał: – No, teraz musimy przejść przez te zarośla.
Zeszli stromą ścieżką do leżącej poniżej doliny. Szli tak szybko, że Kohler od razu się zmęczył. Kiedy dotarli do miejsca, gdzie teren był płaski, zaczerpnął tchu i powiedział:
– Oczywiście nie możecie być pewni, że on nie kieruje się do Bostonu.
– Jak to?
– No, jeżeli miał tyle sprytu, żeby was zmylić i podsunąć wam myśl, że idzie na wschód, to teraz może was też oszukiwać, każąc wam myśleć, że idzie na zachód. Może to taki podwójny bluff.
No tak. To było coś, o czym Heck nie pomyślał. Oczywiście, dlaczego Hrubek nie miałby zrobić po raz drugi tego samego? Dlaczego nie miałby zawrócić na wschód? Może on rzeczywiście chciał się dostać do Bostonu? Heck zastanawiał się nad tym przez chwilę, a potem powiedział Kohlerowi prawdę.
– To możliwe – oświadczył – ale ja nie jestem w stanie przeszukać całego Północnego Wschodu. Mogę tylko iść tam, gdzie mnie prowadzi nos mojego psa.
Powiedział to, mając równocześnie bolesną świadomość, że ten nos nie ma teraz pojęcia, gdzie znajduje się ścigany.
– Chciałem tylko zwrócić panu na to uwagę – dodał lekarz.
Szli przez dolinę ścieżką biegnącą obok starych kamieniołomów. Heck przypomniał sobie, jak w młodości, będąc samotnym chłopcem, zainteresował się geologią. Spędzał długie godziny w kamieniołomie podobnym do tego tutaj, stukając młotkiem i zbierając do swojej kolekcji kawałki kwarcu, miki i granitu. Teraz zapatrzył się na wysokie skały, pokancerowane jak kości, do których dobrał się lekarz za pomocą swoich metalowych narzędzi. Przypomniał sobie zdjęcie rentgenowskie własnej strzaskanej nogi, własnej kości udowej uszkodzonej przez kulę. Dlaczego – dziwił się i wtedy, i teraz – ten cholerny lekarz pokazał mi to dzieło sztuki?
Pies obrócił się nagle kilka razy, potem znieruchomiał, a potem obrócił się jeszcze raz.
– Czy on odnalazł trop? – spytał szeptem Kohler.
– Nie – odpowiedział Heck głośno. – Powiem panu, kiedy go znajdzie.
Podążali za Emilem, który szedł wzdłuż żółtobiałej wysokiej skały, omijając kałuże słonawej wody.
Wyszli z kamienistej doliny i zaczęli się powoli piąć w górę. I okazało się, że znowu trafili tam, gdzie stał zepsuty samochód.
– Cholera – skrzywił się Heck – wróciliśmy.
– A dlaczego pan go ściga w pojedynkę? – zapytał Kohler, dysząc ciężko.
– No bo tak.
– Wyznaczono za niego nagrodę, tak?
Heck bawił się przez chwilę linką, na której uwiązany był pies.