Выбрать главу

– Skąd pan wie? – spytał wreszcie.

– Nie wiedziałem. Ale teraz już wiem, dlaczego pan go ściga w pojedynkę.

– A pan, panie doktorze? Jeżeli pan go widział, to dlaczego nie wezwał pan pułku wojska?

– On łatwo wpada w panikę. Ja potrafię go zachęcić do powrotu w taki sposób, żeby nikomu nic się nie stało. On mnie zna. Ma do mnie zaufanie.

Emil zesztywniał nagle i odwrócił się w stronę lasu. Heck natychmiast wyciągnął i odbezpieczył pistolet. W zaroślach coś się ruszało.

– Nie! – krzyknął Kohler, patrząc na broń, i ruszył w stronę zarośli. Ale Heck złapał go za ramię i szepnął:

– Ja zachowałbym spokój. Nie zdradzajmy, gdzie jesteśmy.

Przez chwilę panowała cisza. A potem muskularna łania przesadziła niski żywopłot i zniknęła.

Heck włożył broń do olstra.

– Powinien pan trochę bardziej uważać. Jest pan łatwowierny. Rozumie pan, co mam na myśli?

Heck spojrzał na południe, gdzie szary asfalt zniknął wśród wzgórz. Emil nie zdradzał zainteresowania tym kierunkiem, ale Heck doszedł do wniosku, że powinni mimo to pójść w tę stronę. Jeszcze raz sięgnął po plastikową torebkę z szortami Hrubeka. Ale Kohler chwycił go za ramię.

– Ile? – zapytał.

– Ile czego? – nie rozumiał Heck.

– Ile wynosi nagroda?

Emil, który zdawał sobie sprawę, że szorty Hrubeka znajdują się nad jego głową, zaczął drżeć. Heck zamknął torebkę, nie chcąc, żeby pies stał się zbyt nerwowy.

– To tajemnica. Moja i tych, co mi mają zapłacić – powiedział.

– Czy to Adler ma płacić? Heck powoli pokiwał głową.

– To mój kolega – stwierdził Kohler. – Pracujemy razem.

– Jeżeli to pana kolega, to jak to się stało, że pan nie wie?

– Ile? – zapytał Kohler.

– Dziesięć tysięcy.

– Ja dam panu dwanaście.

Heck przez chwilę obserwował Emila, który kręcił się gotowy do biegu.

– Żartuje pan – powiedział do Kohlera.

– Wcale nie. Mówię poważnie.

Heck parsknął śmiechem, ale kiedy uświadomił sobie, że patrzy na człowieka, który może wypisać czek na dwanaście tysięcy, zrobiło mu się gorąco.

– Ale dlaczego…?

– Trzynaście.

– Ja się z panem nie targuję. Ja chcę wiedzieć, co mam za taką sumę zrobić.

– Pójść do domu. Zapomnieć o Michaelu Hrubeku.

Heck rozejrzał się powoli naokoło. Na zachodzie, w oddali zauważył błyskawicę. Jej światło zdawało się zalewać ogromny obszar. Heck spojrzał na ciągnące się w dal łąki, na ciemny horyzont, na czarne niebo. Poczuł, że ten widok go denerwuje – z tego prostego powodu, że ta niespodziewana oferta była tak kusząca. Bo jak mógł znaleźć człowieka w tak wielkiej przestrzeni? Zaśmiał się sam do siebie. Dlaczego Bóg zawsze podsuwa człowiekowi pokusę wtedy, kiedy człowiek najbardziej jej pragnie?

– A jaki pan ma w tym interes? – spytał, chcąc zyskać na czasie.

– Po prostu nie chcę, żeby mu się stało coś złego.

– Ja mu nic złego nie zrobię.

– Chciał pan posłużyć się bronią.

– No tak, użyłbym broni, gdybym musiał. Ale nie mam zamiaru strzelać nikomu w plecy. To nie w moim stylu. Nigdy tego nie robiłem, kiedy byłem policjantem. I teraz też tego nie robię.

– Michael nie jest groźny. On nie jest taki jak rabusie ograbiający banki.

– Dla mnie nie ma znaczenia, czy jest tak groźny jak oszalała samica łosia broniąca swych młodych, czy też tak jak jakiś członek mafii. Ja muszę uważać, żeby nic złego się nie stało ani mnie, ani mojemu psu. I jeżeli to oznacza, że muszę strzelać do człowieka, który idzie na mnie z kamieniem albo łyżką do opon, to strzelam – nie ma rady.

Kohler uśmiechnął się, dając Heckowi do zrozumienia, że nie jest przekonany.

– Niech pan posłucha: on zastawiał pułapki na psy. Dla takiego człowieka ja nie mam wielkiego szacunku.

– Co robił?

Uśmiech zniknął z twarzy Kohlera.

– Zastawiał pułapki. Sprężynowe. Takie na zwierzęta.

– Nie. Michael by tego nie zrobił.

– Może pan sobie mówić, co pan chce, ale…

– Pan je widział?

– Wiem, że wziął kilka. Jeszcze ich nie znalazłem. Lekarz milczał przez chwilę. W końcu powiedział:

– Myślę, że pan się daje wykorzystywać.

– Co pan chce przez to powiedzieć?

Heck już miał się obrazić, ale głos psychiatry był taki uspokajający. Był to głos kogoś, kto jest po jego stronie i usiłuje mu pomóc.

– Adler wie, że pies spowoduje, że schizofrenik wpadnie w panikę. Pościg to dla kogoś takiego jak Michael najgorsza rzecz pod słońcem. Taki pacjent osaczony wpadnie na pewno w panikę. Pan będzie musiał do niego strzelać. Adler chce, żeby to wszystko odbyło się bez rozgłosu. Czternaście tysięcy.

Boże. Heck zacisnął powieki, a potem otworzył oczy i zobaczył następną błyskawicę. U jego nóg Emil kręcił się zniecierpliwiony całym tym ludzkim gadaniem.

Wziąć pieniądze i wrócić do domu. Zadzwonić do banku, wpłacić tę pokaźną sumę. Czternaście tysięcy dałoby mu jakieś dziewięć, dziesięć miesięcy spokoju. Może w tym czasie w policji znalazłyby się pieniądze na etaty dla tych, których zwolniono w ciągu ostatnich lat. Może w jednej z trzydziestu sześciu kompanii, w których Heck złożył podania, znalazłby się wakat?

Może Jill wróciłaby do domu z pieniędzmi z napiwków i z koronkowymi koszulami nocnymi.

Czternaście tysięcy dolarów.

Heck westchnął. – No cóż, panie doktorze, rozumiem, że pan się martwi o swojego pacjenta. Ale są też inni ludzie, o których się trzeba martwić. Ja byłem kiedyś policjantem. To mnie czegoś nauczyło. Emil i ja mamy szansę złapać tego faceta. Mimo całego tego pańskiego gadania o podwójnym bluffie i tak dalej. Niech się pan nie obrazi.

– Ale on nie jest groźny. Nikt tego nie rozumie. On się staje niebezpieczny, dopiero kiedy się go ściga.

Heck roześmiał się. – Widzę, że psychiatrzy mają swój własny sposób ujmowania spraw. Jednak ci dwaj faceci, których on omal nie zabił, na pewno by się z panem nie zgodzili.

– Omal nie zabił?

Kohler był tak samo wstrząśnięty jak wtedy, kiedy Heck przystawił mu do głowy lufę pistoletu.

– O kim pan mówi?

– O tych sanitariuszach.

– O jakich sanitariuszach?

– O tych, z którymi on się starł koło Stinson. Myślałem, że pan o tym wie. To było zaraz po tym, jak uciekł.

– Zna pan ich nazwiska?

– Nie, oczywiście, że nie. Oni byli ze szpitala. Tylko tyle wiem. Kohler podszedł do samochodu. Podniósł małą czaszkę i zaczął ją kom-

pulsywnym ruchem pocierać dłonią.

– Tak więc – powiedział Heck – myślę, że muszę odrzucić pańską ofertę.

Kohler przez chwilę wpatrywał się w nocne niebo, a potem odwrócił się do Hecka.

– No to niech pan coś dla mnie zrobi – powiedział. – Jeżeli go pan znajdzie, niech pan mu nie grozi. Niech pan go nie goni. I na Boga, niech pan go nie szczuje psem.

– To nie jest polowanie na lisa. Ja tego tak nie traktuję – odrzekł Heck spokojnie.

Kohler dał mu wizytówkę. – Kiedy pan będzie blisko niego, niech pan zadzwoni pod ten numer. A oni zawiadomią mnie za pośrednictwem pagera. Będę panu naprawdę za to wdzięczny.

– Zrobię to, jeżeli będę mógł – powiedział Heck. – Tyle mogę obiecać.

Kohler kiwnął głową i rozejrzał się, chcąc się zorientować w terenie.

– Tam jest szosa numer 236, tak?

– Tak – odpowiedział Trenton Heck, a potem, oparłszy się o zderzak samochodu, patrzył ze śmiechem, jak ten szczupły człowiek w garniturze i krawacie, niosący elegancki płaszcz i plecak, i zabłocony jak robotnik kopiący rowy, odchodzi pustą drogą wiejską w burzliwą noc.