No tak, teraz ten świr naprawdę chowa się w ciężarówce – powiedział sobie. Oparł się o samochód i zatrząsł się z zimna w nagłym podmuchu wiatru.
Cholera, zrezygnowałem z takiej forsy, z czternastu tysięcy, z prawie rocznej pensji, wygadywałem takie wzniosłe bzdury. I co? I zgubiłem trop. A ty, Jill, co byś zrobiła na moim miejscu? Powiedz, że też byś mu powiedziała, żeby się odpieprzył.
Ale Jill wcale by mu tak nie powiedziała. Heck wiedział, że popędziłaby do domu i schowała czek Kohlera w kasetce z biżuterią. A potem zasnęłaby snem sprawiedliwego.
W swojej różowej koszuli nocnej. Kochana Jill…
Nagle Emil podniósł łeb i znieruchomiał. A potem odwrócił się w stronę znajdującej się na północy szosy numer 236 i puścił się kłusem przed siebie. Heck podążył za nim. Poczuł, że linka napina się, bo Emil biegnie coraz szybciej.
Co tu się dzieje? – pomyślał Heck.
Powiał znowu wiatr, a Emil zaczął biec.
Heck spojrzał na asfalt i zamknął oczy ze złości na samego siebie.
– Cholera! O czym ja myślałem? Rower!
Heck rozkazał Emilowi, żeby się zatrzymał, po czym zbadał asfalt i znalazł ślad opony biegnący od samochodu do szosy. Ten ślad był bardzo szeroki – rowerzysta mógł ważyć jakieś trzysta funtów.
Ale najlepszym dowodem na to, że trafili na ślad Hrubeka, był sam Emil, który wciąż trzymał nos w powietrzu. To, że pies podnosi nos i przestaje obwąchiwać ślady na ziemi, a węszy w powietrzu, oznacza, że ścigany jedzie na rowerze albo na motocyklu. Prawdopodobnie wiatr przynosił zapach w ich stronę. Emil strzygł uszami i przenosił ciężar ciała z lewej łapy na prawą i z powrotem – gotowy do biegu.
Heck też był gotowy. Kiedy zapach wisi w powietrzu, najtrudniej jest tropić, bo najlżejszy wiatr może go rozwiać. A już burza, której się spodziewano, z pewnością spowodowałaby jego zniknięcie.
Heck poprawił rzemień przy pistolecie i owinął sobie linkę wokół lewej dłoni.
– Szukaj, Emil. Szukaj!
Pies ruszył naprzód szosą. Jeszcze raz byli na tropie.
Co tu się zmieniło?
Stanąwszy nad jeziorem w pobliżu patia, Lis przez moment była zdezorientowana. To miejsce wydało jej się znajome, a równocześnie obce. W chwilę później zrozumiała dlaczego. Poziom wody w jeziorze podniósł się tak bardzo, że zmienił się kształt linii brzegowej. To, co kiedyś było wzgórkiem porośniętym trawą i trzcinami, teraz zdawało się tworzyć zagłębienie, a skupisko małych, skalistych wysepek przypominające kształtem konstelację Oriona zniknęło, bo całkowicie przykryła je woda.
Lis zabrała się ponownie do pracy.
Obie z Portią nie wróciły do tamy, tylko postanowiły zbudować nowy wał bliżej domu, gromadząc worki w miejscu, gdzie przepust dochodził do trawnika. Jeżeli woda przelałaby się nad tamą, ten nowy wał – gdyby się utrzymał – zatrzymałby ją i woda nie zalałaby domu. A poza tym Lis wiedziała, że nie mają ani czasu, ani siły na to, żeby przetransportować kilka ton piasku na odległość stu jardów i przeprawiać się przy tym przez kamienisty przepust wypełniony wodą.
Portia napełniała worki piaskiem, a Lis przeciągała je albo zanosiła na improwizowaną linię obrony. Pracując, Lis spoglądała od czasu do czasu na siostrę. Portia zdjęła pierścionki i kryształowe korale, a jej delikatne dłonie z krótkimi, wypielęgnowanymi, ogniście czerwonymi paznokciami okrywały płócienne rękawiczki. Na głowie zamiast opaski z czarnej koronki Portia miała czapkę z napisem Boston Red Sox.
Zaabsorbowana pracą, energicznie machała łopatą, zgarniając duże kupki piasku i wkładając je do worków. Lis, która przez całe lata zajmowała się ogrodem, zawsze uważała, że jest silniejsza od siostry. Jednak teraz doszła do wniosku, że Portia jest co najmniej tak silna jak ona. Prawdopodobnie dzięki temu, że spędzała długie godziny w siłowni, na kortach. Siostra od czasu do czasu przerywała sobie, zdejmowała rękawiczkę, żeby zobaczyć, czy nie robi jej się odcisk, a potem wracała do pracy. Kiedy w pewnym momencie Lis spojrzała w stronę lasu, Portia nawinęła właśnie na palec kosmyk włosów i włożyła sobie jego koniec do ust. Już wcześniej Lis zauważyła u niej ten nawyk – nerwowy nawyk, którego prawdopodobnie nabrała ostatnio.
Ale właściwie skąd mam wiedzieć, czy nabrała tego nawyku ostatnio? – pomyślała Lis. Przyszło jej do głowy, że bardzo mało wie o życiu siostry. Portia opuściła dom w wieku lat osiemnastu i rzadko do niego wracała. Jeżeli już to robiła, to wpadała tylko na jedną noc albo na sobotni lub niedzielny obiad – zwykle z aktualnym narzeczonym. Nawet większość świąt spędzała poza domem – przeważnie z chłopcami, a czasami z koleżankami z pracy. Lis natomiast nigdy nie miała ochoty na Boże Narodzenie we dwoje w jakimś odległym hotelu, mimo że mogło to być romantyczne. Podczas letnich wakacji w czasie studiów Portia podróżowała z koleżankami albo pracowała w mieście. Kiedy po pierwszym roku wyleciała ze studiów, wyprowadziła się z mieszkania w Bronxville i przeniosła się na Manhattan. Lis pracowała wtedy w Szkole Średniej w Ridgeton i mieszkała w małym wynajętym domu w Redding. Miała nadzieję, że Portia po skończeniu studiów też przeniesie się w tę okolicę. Ale Portia z uśmiechem odrzucała tę propozycję, tak jakby to był jakiś szalony pomysł. Powiedziała, że musi mieszkać w Nowym Jorku, bo przyszedł czas na to, żeby „poznała miasto".
Lis przypomniała sobie, że zastanawiała się wtedy, co to znaczy i dlaczego jej siostra traktuje to jak obowiązkowy rytuał związany z przejściem do społeczności dorosłych.
Jak człowiek żyje, zastanawiała się Lis, kiedy „poznaje miasto"? Czy Portii czas upływa szybko czy powoli? Czy dziewczyna flirtuje ze swoim szefem? Czy plotkuje? Co jada na kolację? Gdzie kupuje środki piorące? Czy na przyjęciach pracowników agencji reklamowej zażywa kokainę? Czy ma swoje ulubione kino? Z czego się śmieje – z Monty Pythona czy z Roseanne? Jaką gazetę czyta rano? Czy sypia tylko z mężczyznami?
Lis starała się przypomnieć sobie, w jakim to okresie rozmawiała często z Portią. Doszła do wniosku, że przed śmiercią matki.
Chociaż nie, nawet wtedy nie zdarzało się to właściwie „często".
Siedemdziesięcioczteroletnia Ruth LAuberget dowiedziała się, że diagnoza jest beznadziejna, rok temu, w sierpniu, i natychmiast zaczęła grać rolę Pacjentki – rolę, do której zdawała się wprost stworzona, co Lis stwierdziła bez zdziwienia. Ruth odebrała wychowanie typowe dla wyższych sfer Bostonu i, zgodnie z zasadami, jakie jej wpojono, przyjęła postawę stoicką. Te zasady sprawiły też zresztą, że całe jej pokolenie było pokoleniem fatałistów, a także że jej mąż spodziewał się zawsze najgorszego. Nowa rola Ruth LAuberget była w istocie tylko pewną wariacją na temat roli, którą ona – posągowa kobieta o spokojnych oczach – grała od lat. Okropna choroba zastąpiła po prostu okropnego męża (Andrew w tym czasie już nie żył, pożegnawszy się z życiem w sposób pozbawiony wdzięku – w toalecie na lotnisku).
Zanim zachorowała, wdowa po LAubergecie zapadała się coraz głębiej w psychiczną otchłań. Wciąż szukała jakiegoś nowego ciężaru. A zachorowawszy, znalazła się znowu w swoim żywiole.
Chudła, więc musiała kupować coraz to nowe rzeczy. Kupując je, wybierała nie barwy, które przeważnie nosiła dotychczas – stanowiące dobre tło beże, szarości i odcienie piasku – tylko kolory kwiatów, które hodowała – czerwienie, żółcie i szmaragdy. Zaczęła nosić turbany w jaskrawe wzory zamiast chustek czy peruk, a pewnego razu, ku zdumieniu Lis, wpadła na Oddział Chemioterapii, wołając do pielęgniarek:
– Cześć, moje drogie, przyszła do was wasza ciocia!
Dopiero pod koniec zrobiła się ponura i bojaźliwa. W ten stan, jak się zdawało, wprawiała ją myśl o nieestetycznej i żenującej śmierci. To w tym czasie, już pod koniec, Ruth, zażywająca morfinę, opowiedziała Lis o swoich niedawnych rozmowach z mężem tak szczegółowo, że Lis dostała gęsiej skórki. Matka to sobie tylko wyobraziła – pomyślała wtedy. Przypo