– O Jezu – jęknął.
Hrubek wyciągnął pistolet z olstra rannego i cisnął go w zarośla. Ranny policjant skulił się na ziemi, trzymając się za nadgarstek.
– Słuchaj – zwrócił się do Hrubeka jego kolega – narobisz sobie tylko kłopotów.
Hrubek odgryzł sobie kawałek paznokcia, spoglądając z góry na policjantów.
– Nie powstrzymacie mnie – powiedział. – Ja to zrobię. Potrafię to zrobić i zrobię to. I to szybko!
Ostatnie jego słowa zabrzmiały jak okrzyk wojenny. Wydając ten okrzyk, Hrubek podniósł rękę nad głowę i potrząsnął pięścią.
– Proszę cię, młody człowieku, odłóż broń. – Ranny policjant mówił łamiącym się głosem, z nosa mu kapało. – Nie stało się nic strasznego. Nikt nie został jeszcze pokrzywdzony.
Hrubek spojrzał na niego tryumfująco. Splunął.
– Nieźle, gliniarzu, nieźle. Ale mylisz się. Wszystkim stała się krzywda. Wszystkim, wszystkim, wszystkim! I to jeszcze nie jest koniec.
Owen Atcheson zaparkował swój samochód przy szosie numer 236, tuż obok dużego, świeżo zaoranego pola, siedem mil na zachód od wysokiej skały, na której znalazł ślady Hrubeka. Zgodnie z przewidywaniami, odkrył głębokie ślady stóp świadczące o tym, że Hrubek posuwał się równolegle do szosy. Ślady znajdowały się w sporej odległości od siebie i były bardzo głębokie od strony palców, co oznaczało, że Hrubek poruszał się szybko, biegiem.
Owen zatrzymał się koło zamkniętej stacji benzynowej i zadzwonił z automatu do Gospody. Poinformowano go, że pani Atcheson i jej siostra telefonowały i powiedziały, że przyjadą trochę później, ale do tej pory się nie zjawiły.
– Czy mówiły, dlaczego będą później?
– Nie, proszę pana. Czy chce pan zostawić wiadomość?
Owen zastanawiał się przez chwilę. Pomyślał, że mógłby zostawić Lis zaszyfrowany komunikat: „Gość posuwa się na zachód, ale nie zawiadamiaj o tym nikogo". Jednak zaraz przyszło mu do głowy, że to zbyt ryzykowne, bo recepcjonistka mogłaby stać się podejrzliwa albo pomylić się, przekazując jego słowa.
– Nie – powiedział. – Spróbuję zadzwonić do domu.
Ale w domu nikt nie podniósł słuchawki. Może już wyjechały, pomyślał i postanowił zadzwonić później do Gospody.
Było teraz bardzo ciemno. Chmury całkowicie pokrywały niebo. Powietrze stawało się chłodniejsze. Owen włączał latarkę jak najrzadziej – tylko wtedy, kiedy wydawało mu się, że widzi jakiś ślad, i trzymał ją bardzo nisko przy ziemi, żeby nie było widać światła. Ruszył przed siebie – powoli, bardzo powoli. Każdy żołnierz wie, że w sytuacji gdy się kogoś ściga, ten ścigany ma znaczną przewagę.
Owen przewrócił się kilka razy, zaczepiwszy nogą o jakieś druty albo o wici forsycji. Zwalał się na ziemię ciężko, za każdym razem padając na bark albo na bok dla złagodzenia impetu i ani razu nie ryzykując złamaniem palca czy nadgarstka. Nie natknął się więcej na pułapki. I tylko raz wpadł w desperację – wtedy, kiedy trop zniknął. Zdarzyło się to na dużej łące porośniętej trawą, mającej dwadzieścia akrów i otoczonej ze wszystkich stron gęstym lasem. Owen znajdował się w tym momencie o dwieście jardów od szosy numer 236. Stanął na środku łąki i rozejrzał się. Łąka przechodziła w długi przesmyk między skalistymi pagórkami prowadzący na południe, w stronę torów kolejowych i gęściej zaludnionych części hrabstwa. Po torach przejeżdżały regularnie pociągi towarowe i możliwe było, że Hrubek wskoczył na wagon jednego z nich. Albo że poszedł po prostu na południe w stronę Boyleston – miasta, w którym znajdowały się stacja kolejowa i dworzec autobusowy.
Tracąc stopniowo nadzieję, Owen kręcił się bez celu po trawie. Od czasu do czasu zatrzymywał się, nasłuchując. Ale zamiast odgłosów kroków słyszał tylko sowy i klaksony ciężarówek albo jakieś dziwne szelesty. Po dziesięciu minutach takiego krążenia zauważył, że wśród drzew rosnących na zachód od niego coś błysnęło. Wiedziony instynktem, skierował się w tamtą stronę. Kiedy wszedł w klonowy zagajnik, zgiął się wpół i tak posuwał się dalej. Przeszedł przez obszar porośnięty młodymi drzewkami i dotarł do miejsca, gdzie był prześwit. Posługując się pistoletem, odsunął na bok pokrytą rosą gałąź świerku kanadyjskiego i aż mu dech zaparło ze zdumienia. Patrzył, a zimne krople rosy spadały mu na szyję i twarz.
Okrążając powoli zepsuty MG, Owen przyglądał się ziemi. Kopnął białą zwierzęcą czaszkę. Od razu poznał, że to czaszka fretki. Na poboczu było mnóstwo śladów stóp i opon. Niektóre wyglądały jak ślady Hrubeka. Zostały one jednak w znacznym stopniu zadeptane przez ludzi, którzy byli tu po nim. Owen zobaczył też ślady psich łap i zastanawiał się przez chwilę, czy tropiący wiedzą, że Hrubek posuwa się na zachód. Ślady świadczyły o tym, że z tropiącymi był tylko jeden pies, a nie te trzy, które ścigały Hrubeka od miejsca jego ucieczki.
Owen jeszcze raz obszedł samochód, sprawdzając pobocze i okoliczne zarośla. Nie było śladów Hrubeka prowadzących w którymkolwiek kierunku. Owen podparł się pod boki i spojrzał ponownie na samochód. Tym razem zauważył uchwyty, do których można było przymocować rower, jednak nie przyszło mu do głowy, że Hrubek ten rower ukradł. Któryż uciekinier, pomyślał, zwiewałby na rowerze po odkrytej szosie?
Ale zaraz, chwileczkę… Michael Hrubek był szaleńcem kierującym się swoją własną logiką. Rower? Dlaczego nie? Owen obejrzał ziemię wokół samochodu i zobaczył ślady opon – raczej szerokie. Były to albo opony balonowe, albo opony roweru, na którym jechał ktoś bardzo ciężki. Owen jeszcze raz spojrzał na samochód. Uchwyty roweru były w stanie wskazującym na to, że ktoś zdjął rower, posługując się siłą.
Owen pojechał po śladach opon. Na skrzyżowaniu drogi wiejskiej z szosą numer 236 znalazł miejsce, gdzie rowerzysta się zatrzymał, prawdopodobnie zastanawiając się, którędy jechać dalej.
Nie zdziwiło go to, że obok śladu opon znalazł odcisk buta Hrubeka.
Ani to, że rowerzysta zdecydował się skręcić na zachód.
Dorn był właściwie byle jak skleconą budą stojącą przy końcu nie brukowanej drogi wijącej się przez mizerny las. BMW zatrzymało się na małym błotnistym podwórku wśród wyrzuconych części samochodowych, kawałków blachy, pogryzionych przez termity kawałków drzewa opałowego i beczek po smarze pociętych palnikiem acetylenowym. Na widok tych beczek Kohler pomyślał, że to podwórko wygląda jak miejsce, w którym ktoś chciał zająć się produkcją rożnów do barbecue, ale zabrakło mu acetylenu albo ochoty i rzucił tę robotę.
Kohler wysiadł z samochodu i podszedł do domu. Trąc sobie głęboko osadzone zaczerwienione oczy chudymi palcami, zapukał w drzwi z siatki. Nie było odpowiedzi, chociaż z wnętrza dobiegał jazgot telewizora. Kohler zapukał jeszcze raz, głośniej.
Kiedy drzwi się otworzyły, poczuł zapach alkoholu, silniejszy niż bardzo silny zapach dymu unoszący się w powietrzu i świadczący o tym, że w tym domu palono drewnem.
– Cześć, Stuart.
Stuart odpowiedział dopiero po dłuższej chwili:
– Nie spodziewałem się pana. A chyba powinienem był się spodziewać. Zaczęło już padać? Podobno to ma być cholerna burza.
– Czy mogę wejść na parę minut?
– Moja dziewczyna… nie ma jej dzisiaj w domu. Stuart Lowe wciąż stał w drzwiach.
– To nie zajmie dużo czasu.
– No dobra.
Kohler wszedł do małej bawialni.
Łóżko, na którym leżały dwa koce, wyglądało jak łóżko chorego. Był to dziwny mebel – bambusowy, z poduszkami w powłoczkach drukowanych w pomarańczowe, brązowe i żółte ciapki. Wzbudził w Kohlerze bolesne wspomnienia: stanęła mu przed oczami wyspa Tahiti, na której spędzał swój miesiąc miodowy i na którą pojechał po rozwodzie, w trzydzieści trzy miesiące później. Te dwa tygodnie spędzone na wyspie to były jego jedyne wakacje w ciągu ostatnich siedmiu lat.