Выбрать главу

Hrubek, zauważył Adler, prawdopodobnie cierpi też na bezsenność. A to oznacza, że może nie zmrużyć oka przez dwie czy trzy doby. Stwarzało to doskonałą okazję do zbrodniczych działań.

Zawodzenie wzmogło się, było dobrze słyszalne w ciemnawym gabinecie. Adler położył sobie dłonie na policzkach. Znowu poczuł zapach żony. I znowu zapragnął cofnąć czas o godzinę. Pomyślał też, że chciałby nigdy nie słyszeć o Michaelu Hrubeku.

– W jaki sposób wykryło się, że nie brał leków?

– Jeden z sanitariuszy – wyjaśnił Grimes, poruszając wargami jak ryba – znalazł pigułki pod materacem Hrubeka.

– Który to był sanitariusz?

– Stu Lowe.

– Kto jeszcze o tym wie? O tym, że on chował pigułki za policzkiem.

– Ja, pan. Siostra oddziałowa. Lowe jej powiedział.

– No, to wspaniale. A teraz niech pan posłucha. Niech pan powie Stuartowi Lowe, że ma trzymać język za zębami. Ma nie pisnąć słowa. Aha, zaraz – Adlerowi przyszła do głowy jakaś niepokojąca myśl. – Kostnica jest na Oddziale C. Jak, do cholery, Hrubek się tam dostał?

– Nie wiem.

– No, to niech się pan dowie.

– To wszystko działo się tak szybko, naprawdę bardzo szybko – wybuchnął zdenerwowany asystent. – Nie mamy połowy potrzebnych informacji. Zaglądam w papiery, dzwonię do ludzi…

– Niech pan do nikogo nie dzwoni.

– Słucham?

– Niech pan nie dzwoni do nikogo. Chyba że dam na to pozwolenie.

– No, ale Zarząd…

– O Boże, człowieku, zwłaszcza do nikogo z Zarządu.

– Jeszcze tego nie zrobiłem – powiedział pospiesznie Grimes, zastanawiając się równocześnie, gdzie się podziała jego odwaga.

– A policja? Chyba pan jej jeszcze nie zawiadomił?

– Nie, nie. Oczywiście, że nie.

Miał dzwonić na policję w chwili, gdy Adler pojawił się w szpitalu. Teraz, przerażony, zauważył, że drżą mu palce. Zastanawiał się, czy za chwilę nie zawiedzie go nerw błędny, powodując omdlenie. Albo czy się nie zsiu-sia na podłogę w gabinecie.

– No dobrze, zastanówmy się – myślał głośno Adler. – On na pewno krąży gdzieś w pobliżu… Gdzie to było?

– W Stinson.

Adler powtórzył cicho nazwę miejscowości, a potem przycisnął papiery końcami palców, jakby chcąc zapobiec ich uniesieniu się w ciemną stra-tosferę swego wiktoriańskiego gabinetu. Humor trochę mu się poprawił.

– Którzy sanitariusze przenieśli ciało z kostnicy do karawanu?

– Lowe i chyba Frank Jessup.

– Niech ich pan do mnie przyśle.

Zapominając o opadających spodniach, Adler wstał i podszedł do brudnego okna, które po raz ostatni myto przed pół rokiem.

– Ta historia ma się nie wydać. Odpowiada pan za to – powiedział surowo.

– Tak, panie doktorze – zgodził się odruchowo Grimes.

– I niech się pan dowie, jak on się wydostał z Oddziału E.

– Oczywiście.

– Jeżeli ktoś… Niech pan powie personelowi: ten, kto piśnie słowo dziennikarzom, wyleci z roboty. Żadnych rozmów z policjantami, żadnych rozmów z dziennikarzami. Jeżeli się tu zjawią, proszę ich przysłać do mnie. Ciężki mamy orzech do zgryzienia. Zgodzi się pan, prawda? A teraz niech tu przyjdą ci sanitariusze.

Ronnie, czujesz się lepiej?

– Czuję się świetnie – warknął młody, solidnie zbudowany człowiek. – No i co z tego? Co pan ma zamiar zrobić? Co? Ale tak szczerze.

Doktor Richard Kohler wyczuł, jak sprężyny łóżka uginają się pod ciężarem Ronniego, kiedy ten wycofuje się w drugi jego koniec jak ktoś napastowany. Rozbiegane oczy Ronniego przesuwały się z góry na dół i z powrotem – Ronnie przyglądał się badawczo człowiekowi, który od sześciu miesięcy był jego ojcem, bratem, przyjacielem, nauczycielem i lekarzem. Uważnie patrzył na kędzierzawe, rzednące włosy Kohlera, na jego kościstą twarz, wąskie ramiona i szczupłe biodra. Wyglądał tak, jakby uczył się rysów lekarza na pamięć, po to, żeby móc go dobrze opisać, składając na niego meldunek w policji.

– Czy źle się czujesz, Ronnie?

– Nie mogę, panie doktorze, nie mogę. Za bardzo się boję – powiedział Ronnie płaczliwym głosem niesłusznie oskarżonego dziecka, a potem nagle zmienił ton i stwierdził rzeczowo: – Chodzi przede wszystkim o otwieracz do konserw.

– Czy to przez tę pracę w kuchni?

– Nie, nie, nie – zajęczał Ronnie. – To otwieracz. Miałem już tego dosyć. Nie wiem, dlaczego pan tego nie rozumie.

Kohler ziewnął potężnie. Odczuwał dotkliwą potrzebę snu. Nie spał od trzeciej nad ranem, a tutaj, na oddziale przejściowym, przebywał od dziewiątej. Pomógł pacjentom przygotować śniadanie i pozmywać po nim. O dziesiątej zawiózł do pracy czterech z nich, zatrudnionych na pół etatu. Porozmawiał z pracodawcami na ich temat, występując przy tym jako mediator w sporach i orędując za pacjentami.

Resztę dnia spędził z pozostałymi pięcioma pacjentami, którzy albo nie byli zatrudnieni, albo mieli wolne, bo była niedziela. Byli to młodzi ludzie – kobiety i mężczyźni. Kohler odbył z nimi indywidualne sesje psychoterapeutyczne, a potem powrócili oni do codziennych zajęć gospodarskich. Podzielili się na grupy zadaniowe, żeby zrobić to, co dla zdrowych byłoby absurdalnie łatwe: obrać kartofle, umyć sałatę, umyć okna i toalety, posegregować śmieci i czytać na głos. Niektórzy wykonywali swoje zadania ze spuszczonymi głowami, zmarszczonymi brwiami i widoczną determinacją. Inni zagryzali wargi albo skubali sobie brwi, albo płakali, albo zbliżali się z wysiłku do stanu hiperwentylacji. W końcu prace zostały wykonane.

I wtedy, bezpośrednio przed kolacją, nastąpiła katastrofa.

Ronnie dostał ataku. Pacjent stojący obok niego otworzył puszkę tuńczyka otwieraczem elektrycznym. Ronnie z krzykiem uciekł z kuchni, co spowodowało, że – na zasadzie reakcji łańcuchowej – kilkoro innych pacjentów wpadło w histerię. Kohler w końcu przywrócił porządek, po czym wszyscy, wraz z nim, zasiedli do kolacji. Kolacja została zjedzona, a naczynia pozmywane. Następnie posprzątano, pograno w różne gry, pooglądano telewizję (tego wieczora większość chciała obejrzeć Zdrówko, a mniejszość optująca za M*A*S*H*, aczkolwiek niechętnie, musiała się na to zgodzić). A potem wzięto leki, popijając sokiem, albo przełknięto thorazynę w postaci płynu o smaku pomarańczowym i nadszedł czas snu.

Kohler znalazł Ronniego w kącie w pokoju, w którym Ronnie się schował.

– Co chciałbyś zrobić w sprawie tego hałasu? – zapytał go.

– Me wiem.

Pacjent mówił stłumionym głosem i poruszał językiem, chcąc zwalczyć polekową suchość w ustach spowodowaną proketazyną.

Procesy adaptacyjne powodują stres – pomyślał Kohler – a stres jest rzeczą, z którą schizofrenikom najtrudniej sobie poradzić, tymczasem tutaj, na oddziale przejściowym, Ronnie musiał adaptować się do wielu rzeczy. Musiał podejmować decyzje. Musiał brać pod uwagę upodobania innych, przebywających wraz z nim na oddziale, a także uwzględniać to, że ci inni czegoś nie lubią. Stracił poczucie bezpieczeństwa, które miał w szpitalu. Każdego dnia stawał w obliczu tych problemów i zmartwiony Kohler widział, że sobie nie radzi.

Na zewnątrz, za oknem, ledwie widoczny w ciemności, znajdował się trawnik, który pacjenci przez całe lato pieczołowicie kosili, a teraz pedantycznie uprzątali – usuwali z niego każdy liść, który popełnił ten błąd, że na niego spadł. Kohler spojrzał w okno i zobaczył w nim odbicie swojej wy-mizerowanej twarzy – z ogromnymi oczodołami i zbyt wąskiej u dołu. Po raz tysięczny w tym roku pomyślał, że powinien zapuścić brodę, żeby jego twarz wyglądała na mniej wychudzoną.

– Jutro – powiedział do zmaltretowanego pacjenta – jutro coś z tym zrobimy.

– Jutro? A to wspaniale! Do jutra ja mogę umrzeć. I pan też, doktorku. Niech pan o tym nie zapomina – warknął pacjent, szydząc z człowieka, któremu zawdzięczał nie tylko jako taki spokój ducha, ale również życie.