Jeszcze przed podjęciem decyzji, że będzie studiował medycynę, Kohler nauczył się, że tego, co mówią lub robią schizofrenicy, nie trzeba brać osobiście i że na schizofreników nie należy się obrażać. Słowa Ronniego zdenerwowały go, ale tylko dlatego, że świadczyły o pogorszeniu się stanu zdrowia pacjenta.
Ronnie był jednym z klinicznych błędów Kohlera. Zakwalifikowany wbrew woli na leczenie w Szpitalu Stanowym w Marsden, reagował dobrze na zastosowaną tam kurację. Po wielu próbach znaleziono dla niego odpowiedni lek i dawkę, a potem Kohler zaczął go też poddawać psychoterapii. Ronnie radził sobie doskonale. Kiedy jedna z pacjentek oddziału przejściowego przeniosła się do własnego mieszkania, Kohler umieścił go na oddziale. Ale stresy związane z życiem w zbiorowości natychmiast spowodowały ujawnienie się najgorszych stron choroby Ronniego. Pogorszyło mu się: był w złym humorze, przybrał postawę obronną i miał objawy pa-ranoidalne.
– Nie wierzę panu – warknął teraz. – Dobrze widzę, co tu się dzieje, i nie podoba mi się to wcale. I dziś w nocy będzie burza. Burza elektryczna, elektryczny otwieracz. Rozumie pan? Pan mi mówi, że potrafię się otworzyć, że potrafię zrobić to czy tamto. A to jest cholerna bzdura!
Uruchamiając swoją doskonałą pamięć, Kohler zakonotował sobie, w jaki sposób Ronnie mówi, jak używa słów „elektryczny", „otwieracz" i „otworzyć się" oraz co spowodowało u niego atak lęku. Dziś wieczorem było za późno na wykorzystanie tych obserwacji. Kohler postanowił więc przejrzeć papiery młodego człowieka na drugi dzień rano. Zrobi to w swoim gabinecie w szpitalu i zanotuje swoje obserwacje. Teraz natomiast przeciągnął się i usłyszał, jak trzeszczą mu kości.
– Czy chciałbyś wrócić do szpitala, Ronnie? – zapytał, chociaż sam podjął już w tej sprawie decyzję.
– Właśnie o to mi chodzi. Tam nie ma takiego hałasu.
– Rzeczywiście, tam jest ciszej.
– Chyba chcę tam wrócić, panie doktorze. Muszę tam wrócić – powiedział Ronnie tonem kogoś, kto przegrywa spór. – Jest po temu tyle powodów, że trudno je wyliczyć.
– No dobrze. Wrócisz. We wtorek. A teraz pośpij.
Ronnie, wciąż ubrany, skulił się, leżąc na boku. Kohler nalegał, żeby włożył piżamę i przykrył się porządnie. Ronnie wykonał polecenie bez komentarzy. Kazał Kohlerowi zostawić zapalone światło i nie powiedział „dobranoc", kiedy lekarz wychodził z pokoju.
Kohler przeszedł po oddziale, powiedział „dobranoc" tym pacjentom, którzy jeszcze nie spali, i zamienił kilka słów z siedzącym w świetlicy i oglądającym telewizję sanitariuszem na nocnym dyżurze.
Przez otwarte okno powiał wiatr i Kohler, przywabiony przez ten powiew, wyszedł na zewnątrz. Jak na listopad, ta noc była dziwnie ciepła. Kohlerowi przypomniało się, jak pewnego jesiennego wieczora szedł po płycie lotniska od schodków samolotu. Był wtedy na ostatnim roku studiów medycznych. Tego roku podróż z lotniska La Guardia na lotnisko Ra-leigh-Durham była dla niego jak podróż kolejką podmiejską, gdyż przelatał dziesiątki tysięcy mil między dwoma miastami. Tego wieczora wrócił z Nowego Jorku, z wakacji z okazji Święta Dziękczynienia. Spędził większą część tych wakacji w Szpitalu Psychiatrycznym na Manhattanie, a następnie cały dzień w gabinecie swojego ojca, który przekonywał go – na przemian spokojnie i natarczywie – że powinien zostać internistą. Posunął się nawet do tego, że zagroził mu zaprzestaniem finansowania jego studiów.
Następnego dnia młody Richard Kohler podziękował ojcu za gościnność, wsiadł do samolotu, wrócił na uczelnię, a w poniedziałek zgłosił się do kwestury i złożył podanie o stypendium, które miało pozwolić mu na kontynuowanie studiów na psychiatrii.
Kohler jeszcze raz ziewnął, wyobrażając sobie własne mieszkanie znajdujące się o pół godziny drogi stąd. Szpital położony w wiejskiej okolicy, w której można było sobie pozwolić na bardzo duży dom z ogromnym ogrodem. Ale Kohler wolał z tego zrezygnować. Dla własnej wygody. Nie chciał kosić trawy, zajmować się ogrodem ani malowaniem. Chciał mieć miejsce, do którego mógłby uciec, nieduże mieszkanie, w którym byłoby wszystko, co trzeba. I miał takie mieszkanie. Były w nim dwie sypialnie, dwie łazienki i taras. Nie brakowało też pewnych luksusów. Łazienki były doskonale wyposażone, w pokojach znajdowało się kilka płócien Hock-neya i innych dość znanych malarzy. Kuchnię natomiast pośredniczka określiła jako „zaprojektowaną". (Ale czy wszystkie kuchnie nie są przez kogoś zaprojektowane? – zapytał ją Kohler i z satysfakcją słuchał jej przymilnego śmiechu). To mieszkanie, znajdujące się na szczycie wzgórza, z którego w dzień rozciągał się widok na szachownicę pól i lasów, a w nocy na migotliwe światła Boyleston, było dla Kohlera – całkiem dosłownie – wyspą zdrowia psychicznego w świecie szaleństwa.
Jednakże dziś wieczorem Kohler wrócił na oddział przejściowy, pokonał skrzypiące schody i wszedł do pokoju, który miał dziesięć stóp szerokości i dwanaście długości, i był wyposażony tylko w łóżko, komodę i lustro przytwierdzone do ściany.
Kohler zdjął marynarkę, rozluźnił krawat i położył się na łóżku, zrzucając buty. Spojrzał przez okno i zobaczył świecące mdłym światłem gwiazdy, a potem zauważył na zachodzie chmury zasnuwające połowę nieba. Burza. Słyszał, że ma być gwałtowna. Sam lubił deszcz, ale martwił się o pacjentów – miał nadzieje, że nie będzie zbyt wielu piorunów, które przerażą niejednego z nich. Ta troska uleciała jednak w momencie, gdy zamknął oczy. Sen był jedyną rzeczą, o jakiej potrafił teraz myśleć. Czuł jego smak. Ze zmęczenia bolały go nogi. Ziewnął tak, że oczy zaszły mu łzami. Nie upłynęło pół minuty, a on już spał.
3
Każda złożyła z tuzin podpisów i obie stały się milionerkami.
Przed nimi na biurku leżało mnóstwo dokumentów pokrytych pismem z zakrętasami. W dokumentach tych roiło się od słów i zwrotów w rodzą-
ju niniejszym i zważywszy, że. Były to dobrowolne pisemne oświadczenia złożone pod przysięgą, pokwitowania, zwolnienia od zobowiązań, upoważnienia. Owen, z miną poważną, jak na prawnika przystało, powtarzał z chwilą podpisania każdego dokumentu „formalności dopełniono", po czym przystawiał swoją pieczęć, składał podpis i zaznaczał kolejną pozycję na liście dokumentów do podpisania. Portia była ubawiona jego powagą i miała ochotę powiedzieć coś złośliwego. Lis natomiast, przyzwyczajona po sześciu latach małżeństwa do takich zachowań męża, nie zwracała na to uwagi.
– Czuję się jak prezydent podpisujący traktat – powiedziała.
Wszyscy troje siedzieli w gabinecie wokół masywnego, czarnego, mahoniowego biurka, które ojciec Lis przywiózł w latach sześćdziesiątych z Barcelony. Na tę okazję, na okazję przejęcie przez nie majątku, Lis wydobyła z jakichś zakamarków zniszczony, składający się z wycinków plakat, który sama wykonała dziesięć lat temu. Służył on jako dekoracja podczas przyjęcia urządzonego z okazji sprzedaży firmy ojca przechodzącego właśnie na emeryturę. Po lewej stronie plakatu przyklejone było zdjęcie pierwszego szyldu jego firmy z wczesnych lat pięćdziesiątych – małego, ręcznie malowanego prostokąta z napisem LAuberget i Synowie, sp. z o.o. Tuż obok znajdowała się błyszcząca fotografia ogromnej tablicy, jaką posługiwała się firma w momencie, gdy ojciec ją sprzedawał. Widniał na niej napis: UAuberget, Import Napojów Alkoholowych. Całość otoczona była ramką ze sztywnych liści winorośli i winogron narysowanych pracowicie przez Lis fioletowym i zielonym flamastrem. Plakat był pożółkły ze starości.