Выбрать главу

Kiedy szum wokół sprawy ucichł, a Hrubek znalazł się w szpitalu, Lis powróciła do życia, jakie wiodła, zanim zdarzyła się ta tragedia. Początkowo to jej życie wydawało się nie zmienione: uczyła na kursach letnich, spędzała niedziele w klubie wiejskim razem z Owenem, odwiedzała przyjaciół, zajmowała się ogrodem. Była chyba ostatnią osobą zdającą sobie sprawę z tego, że jej życie się rozpada.

Od czasu do czasu zapominała wziąć prysznic. Zapominała też, jak nazywają się goście, których zapraszała na swoje koktajle. Czasami zdarzało jej się, że idąc szkolnym korytarzem, spoglądała w dół i zauważała, że ma na nogach buty nie od pary. Pewnego razu zamiast mówić o poezji Po-pe'a, jak było w planie, zaczęła mówić o poezji Drydena i miała pretensję do uczniów, że nie przeczytali lektur, których wcale im nie zadała. Czasami znowu, podczas wykładu albo rozmowy, łapała się na tym, że patrzy na zdumione twarze słuchaczy i zaczynała się zastanawiać, co takiego powiedziała.

– To było tak, jakbym chodziła we śnie, jak lunatyczka. Wycofała się do swojej cieplarni i pogrążyła się w smutku.

Owena, który początkowo okazywał cierpliwość, zaczęło denerwować to, że Lis jest taka apatyczna i roztargniona. Dochodziło między nimi do kłótni. On coraz więcej podróżował w interesach. A ona coraz częściej przebywała w domu. Wychodziła tylko do szkoły. Zaburzenia snu pogłębiły się: zdarzało się często, że nie zmrużyła oka przez całą dobę.

Na dobitkę była jeszcze Dorothy, która wkroczyła we wdowieństwo tak samo zdecydowanie jak wsiadała do swojego mercedesa. Była wymizerowana i blada i nie uśmiechała się całymi miesiącami. Ale funkcjonowała, i to całkiem dobrze. Owen kilka razy stawiał ją Lis za wzór.

– Ale ja nie jestem taka jak ona – odpowiadała Lis. – I nigdy nie byłam. Przykro mi.

W czerwcu Dorothy sprzedała dom i przeniosła się na wybrzeże, do New Jersey, jednak to nie ona płakała podczas pożegnalnego lunchu, tylko Lis.

Lis ograniczyła swoje zajęcia do pracy w szkole i w cieplarni. W cieplarni przycinała kwiaty i błąkała się wśród nich jak zagubione dziecko, przy czym twarz miała od czasu do czasu mokrą jak liście pokryte rosą.

Stopniowo jednak polepszyło jej się. Przez pewien czas brała prozac, który powodował u niej drżenie szczęki i palców, a także niezwykłe sny. Pogłębił też bezsenność. Potem przeszła na pamelor, który działał łagodniej.

A później, pewnego dnia, po prostu przestała brać pigułki i odwiesiła na wieszak domową sukienkę.

– Nie potrafię panu powiedzieć, co się stało. Ani kiedy to się stało. Ale nagle poczułam, że muszę żyć dalej. I zaczęłam żyć…

Pewne dane wskazują na to, że urojenia Michaela mają związek z historią Stanów Zjednoczonych – powiedział Kohler. – Zwłaszcza z wojną secesyjną… Sic semper tyrannis – Booth wykrzyknął te słowa, strzelając do Lincolna.

– Tak zawsze dzieje się tyranom – dodała Lis jak typowa nauczycielka. – Jest to też dewiza stanu Wirginia.

– No i ten czternasty kwietnia. Data zamachu.

– Co Lincoln ma wspólnego z czymkolwiek, co wiąże się z Michae-lem?

Kohler pokręcił głową.

– Michael nie chciał rozmawiać ze mną o swoich urojeniach. Mówił

0 nich tylko aluzjami. Nie miał do mnie zaufania.

– Nie miał zaufania nawet do pana, do swojego lekarza?

– Zwłaszcza do mnie. Na tym polega jego choroba. On jest paranoi-kiem. Zawsze mnie oskarżał o to, że chcę wydobyć z niego informacje

1 przekazać je FBI albo Tajnym Służbom. Istnieje u niego jakieś urojenie pierwotne, ale ja nie mogę dotrzeć do jego sedna. Przypuszczam, że koncentruje się ono wokół wojny secesyjnej, śmierci Lincolna, spiskowców. Albo jest związane z jakimś wydarzeniem, które on kojarzy sobie z zamachem. Nie wiem.

– A dlaczego to urojenie jest takie ważne?

– Dlatego, że stanowi rdzeń jego choroby. To urojenie pozwala mu zrozumieć, dlaczego każdy dzień jego życia jest taki okropny. Zycie schizo-frenika – dodał Kohler tonem wykładowcy – polega na poszukiwaniu sensu.

A czyje życie na tym nie polega? – zastanowiła się Lis.

– Choć dzisiaj jest to sprawa kontrowersyjna – powiedział lekarz, dodając, że uważany jest przez innych psychiatrów za odszczepieńca.

Lis, usłyszawszy to, pomyślała, że on się chyba trochę przecenia.

– Schizofrenia – ciągnął dalej – to choroba fizyczna. Taka jak rak czy zapalenie wyrostka. Trzeba ją leczyć za pomocą leków. Nikt temu nie przeczy. Ale ja, inaczej niż większość kolegów, uważam, że w leczeniu schizofrenii może też być z powodzeniem stosowana psychoterapia.

– Nie mogę sobie wyobrazić Hrubeka leżącego na kozetce i opowiadającego o swoim dzieciństwie.

– Freud też nie mógł sobie wyobrazić sytuacji tego rodzaju. Twierdził, że schizofreników nie należy leczyć psychoterapią. Większość psychiatrów zgadza się z nim. Obecnie chorym na schizofrenię daje się „cukierki na mózg". Tak cynicy określają te leki. No i zmusza się ich do tego, żeby zaakceptowali rzeczywistość. Uczy się ich zamawiać posiłki w restauracjach i robić pranie w pralni, a potem wypuszcza się ich. I to prawda, że analizowanie dzieciństwa na kozetce to metoda nie nadająca się dla ludzi takich jak Michael. Jednak pewne rodzaje psychoterapii dają dobre rezultaty. Dzięki nim poważnie chorzy pacjenci są w stanie nauczyć się nieźle funkcjonować.

Większość psychiatrów uważa, że ludzie chorzy na schizofrenię mówią od rzeczy, że ich urojenia nie mają żadnego sensu. A ja jestem zdania, że prawie wszystko, co oni mówią, ma sens. Im bardziej staramy się przetłumaczyć ich słowa na nasz sposób myślenia, tym bardziej bezsensowne one się stają. Ale jeżeli postaramy się dostrzec ich sens metaforyczny, otwierają się przed nami drzwi. Weźmy Napoleona. Schizofrenicy często twierdzą, że są Napoleonami. Ja nigdy nie usiłuję przekonać takiego pacjenta, że nie jest Napoleonem. Ale nie poklepuję go też pobłażliwie po głowie i nie mówię do niego bonjour, kiedy go spotykam na korytarzu. Próbuję dociec, dlaczego on uważa, że jest cesarzem Francuzów. W dziewięciu przypadkach na dziesięć istnieje jakaś tego przyczyna. Poznawszy tę przyczynę, mogę zacząć otwierać drzwi. Osiągnąłem doskonałe rezultaty w terapii pacjentów, z których niejeden był o wiele bardziej chory niż Michael. No, a sam Michael… Już się dostawałem do jego wnętrza – powiedział z goryczą – już byłem bliski otwarcia jakichś drzwi… I nagle on uciekł.

– Mówi pan tak, jakby on był niewinny.

– On jest niewinny.

Czy ten doktorek nie za bardzo jest przyzwyczajony do tego, że ludzie kupują to, co on im wciska? – pomyślała Lis ze złością. Czy nie za bardzo się przyzwyczaił do tych swoich posłusznych pacjentów, którzy kiwają chorymi głowami i odchodzą, szurając nogami, żeby wykonać jego polecenia? I do zmartwionych członków ich rodzin, którzy chłoną jego pompatyczne słowa jak gąbka wodę? I do młodych, przerażonych stażystów i pielęgniarek?

– Jak pan może przedstawiać go w takim romantycznym świetle? On jest po prostu zbiorem kości i mięśni mogących wykonać to, co zalęgnie się w oszalałej głowie. Jest maszyną, która wpadła w krwiożerczy amok.

– Wcale nie. Michaela dręczy poczucie niemożności. On nie może stać się tym, czym powinien być w swoim własnym mniemaniu. Na tym polega jego wewnętrzny konflikt objawiający się jako coś, co nazywamy szaleństwem. Jego urojenia są dla niego wyjaśnieniem. Wyjaśniają mu, dlaczego nie może być taki jak inni.

– Wygląda na to, że pan chce powiedzieć, że jego choroba nie jest przez nikogo zawiniona. Ale nikt też nie jest winien temu, że są tornada. Jednak gdybyśmy potrafili, powstrzymalibyśmy je. Powinniśmy też powstrzymać Hrubeka. Ktoś powinien… zamknąć go i wyrzucić klucz. – Omal nie powiedziała „dogonić go i zastrzelić". – On jest po prostu psychopatą! – dokończyła.