– To nieprawda. Wcale nim nie jest. Psychopatia to coś zupełnie innego niż schizofrenia. Psychopaci dobrze się przystosowują do życia w społeczeństwie. Wydaje się, że funkcjonują jak normalni ludzie. Mają pracę i rodzinę, ale są całkowicie amoralni i pozbawieni emocji. To oni są źli. Psychopata mógłby panią zabić dlatego, że zajęła mu pani miejsce na parkingu, albo dlatego, że nie chciała mu pani dać dziesięciu dolarów. I zrobiłby to bez wahania. A Michael zabiłby tylko z powodu, dla którego zabiłaby i pani – na przykład w celu samoobrony.
– Więc Michael jest nieszkodliwy, panie doktorze? Czy to chce mi pan powiedzieć?
– Nie, oczywiście, że nie. Ale… – Kohler przerwał. – Przykro mi, że wyprowadziłem panią z równowagi – dokończył.
Lis milczała przez chwilę, a potem powiedziała spokojnie:
– Nie, to nie to. Patrzymy na te rzeczy inaczej, to wszystko.
– Późno już. Wykorzystałem swoje dwadzieścia minut.
Kohler wstał i poszedł w stronę kuchni. Kiedy był już przy kuchennych drzwiach, powiedział:
– Jest jeszcze jedna rzecz, która mnie interesuje. Dlaczego on łączy panią ze zdradą? „Ewa od zdrady". „Zemsta". „Zawsze". Dlaczego?
– Chyba dlatego, że zeznawałam przeciwko niemu. Podniosła ręce gestem mającym oznaczać, że to bardzo proste.
– Myśli pani, że to o to chodzi?
– Tak przypuszczam. Ale oczywiście nie mam pewności.
Kohler kiwnął głową i zamilkł. W chwilę później, pukając się palcem w głowę, dokonał kolejnego myślowego przeskoku.
– Za miastem jest takie miejsce z samochodami, prawda? Lis myślała, że źle usłyszała.
– Miejsce z samochodami? Tak pan powiedział?
– No tak. Punkt sprzedaży.
– Ach, rzeczywiście. Ale…
– Myślę o tym dużym. Takim oświetlonym. O punkcie Forda.
– No tak, jest punkt Kleppermana sprzedający fordy.
– Gdzie to jest dokładnie?
– Pół mili za miastem. Przy szosie numer 236. Za wzgórzami, na wschód od miasta. Dlaczego pan pyta?
– Tak z ciekawości.
Lis czekała na jakieś wyjaśnienie, ale wyjaśnienie nie nastąpiło. Było jasne, że Kohler zakończył już ten wywiad czy to przesłuchanie. Odchrząknął i podziękował jej. Lis była zadowolona, że jego wizyta dobiega już końca. Bo ta wizyta zdenerwowała ją.
Co z tego, co mu powiedziałam, jest dla niego cenną informacją? – zastanowiła się zdezorientowana.
No i co on przede mną zataił?
Kiedy byli już na zewnątrz i szli w stronę samochodu, spojrzeli oboje w niebo na gęste chmury. Wiatr wiał teraz wściekle, rozwiał Lis włosy, które zakryły jej twarz.
– Panie doktorze – Lis dotknęła jego chudego ramienia. – Proszę mi powiedzieć, jakie istnieje prawdopodobieństwo, że on zmierza tutaj, do mojego domu?
Kohler dalej patrzył w niebo.
– Jakie istnieje prawdopodobieństwo? Według mnie prawdopodobne jest to, że go wkrótce złapią. A nawet jeżeli go nie złapią, to on nie zajdzie
sam aż tak daleko. Ale jeżeli prosi mnie pani o radę, to powiem pani, że powinna pani pojechać do tego hotelu.
Patrzył na nią przez moment, a potem zrobiło się jasne, że myśli już
0 czymś innym. Być może wędrował w wyobraźni przez zarośla i lasy razem ze swoim przerażonym, szalonym, zagubionym pacjentem. Lis, obserwując go zmierzającego do samochodu, pozbyła się na chwilę złości i dojrzała w nim kogoś, kim był w istocie – ambitnego, niezłomnego i oddanego pacjentom młodego lekarza. Którego na dodatek na pewno cechowała cholerna inteligencja. Wyczuła jednak, że jest w nim coś jeszcze, i przez kilka chwil nie była w stanie dociec, co to takiego. Zrozumiała, co to było, dopiero wtedy, kiedy jego samochód zniknął w ciemności. Zrozumiała, że doktor Richard Kohler był bardzo zatroskany.
Karetka i samochód policyjny przybyły równocześnie, oświetlając jaskrawym światłem dolne gałęzie drzew. Hamulce zapiszczały i w ogrodzie pojawili się mężczyźni i kobiety w mundurach. Pojawił się też sprzęt, nosze
1 jakieś urządzenia ze światełkami i guzikami. Sanitariusze pobiegli w stronę dużego domu w stylu kolonialnym. To samo zrobili policjanci, chowając w biegu swoje długie latarki.
Owen Atcheson siedział na schodkach przed kuchennymi drzwiami, które były wciąż otwarte. Patrząc na sanitariuszy podbiegających do drzwi, podpierał sobie głowę obiema rękami.
– To pan dzwonił pod 911? – spytał go jeden z tych sanitariuszy. – I zawiadomił, że napadnięto kobietę?
Owen kiwnął głową.
– Gdzie ona jest?
– W kuchni – odpowiedział Owen głosem człowieka bardzo zmęczonego i zniechęconego. – Ale możecie się nie spieszyć.
– Jak to?
– Powiedziałem: nie ma co się spieszyć. Ona pojedzie już tylko do kostnicy.
mm
Duchy zmarłych
19
Kto to jest? Chyba nie Mary Haddon? Boże drogi, to chyba nie ich córka!
– Nie, to nie ona.
– To nie Mary?
– Spójrzcie na nią, na litość boską! Przecież to nie Mary.
Ale nikt nie chciał spojrzeć. Woleli patrzeć na kalendarz ścienny, na notatki przypominające, że trzeba wysłać różne rzeczy, na rozbitą filiżankę, na kawałki papieru przytwierdzone do lodówki w kolorze awokado ma-gnesikami w kształcie owoców. Woleli patrzeć gdziekolwiek, byle nie na okropną postać przywiązaną drutem dzwonkowym do drewnianego krzesła z poręczami. Do pomieszczenia wszedł sanitariusz, omijając ostrożnie plamę krwi widniejącą na płytkach podłogi. Pochylił się i zaczął się przyglądać skomplikowanym węzłom. Gardło kobiety było poderżnięte, na jej szyi widać było głęboką ranę. Jej głowa poleciała bezwładnie do tyłu, a bluzka rozchyliła się. Na sinej klatce piersiowej widniały wyraźne niezgrabne litery wycięte na skórze.
– Cholerny burdel – powiedział jeden z młodych policjantów.
– No, no, tylko bez przekleństw – odezwał się na to detektyw w cywilu. – Przeszukajcie dom. Wszystkie sypialnie.
– Mnie się zdaje, że Joe i Mary są w kościele. Jutro ma się tam odbyć licytacja na cele dobroczynne, a Joe jest przewodniczącym komitetu organizacyjnego. Słyszałem, że oboje z Mary przesiadują w kościele do późna. O Boże, mam nadzieję, że ich córka jest z nimi.
– Zadzwonimy tam albo poślemy samochód. Teraz zajmijmy się tym. Wszedł jeden z policjantów i spojrzał na zwłoki.
– O rany, to jest Mattie! Mattie Selwyn. Gospodyni Haddonów. Znam jej brata.
Padały dalsze nerwowe uwagi:
– No, no, dobrze to nie wygląda. A co ona ma na kolanach? Co to jest to małe białe?… Jezu, to chyba jakaś czaszka. Borsucza?
– Że też to się musiało stać dzisiaj! – narzekał zastępca szeryfa. – Za chwilę zacznie się tu burza. W Morristown była już trąba powietrzna. Kilka osób straciło życie. Słyszycie? Kil…
W drzwiach stanął Owen i popatrzył znowu na pobojowisko. Pokręcił głową.
– To pan nas wezwał? – zapytał detektyw, przeciągając dłonią po swoich szpakowatych włosach.
Owen kiwnął głową i otarł sobie pot z twarzy. Dzwoniąc pod 911, spojrzał na swoje odbicie w szybie okiennej i zobaczył, że policzki i czoło ma posmarowane błotem. Posmarował je przedtem, żeby mu się nie błyszczały. Przed przybyciem policji umył twarz. Mimo to jednak teraz, po otarciu potu z czoła, zauważył, że chusteczka jest brudna, i pomyślał, że on sam musi wyglądać okropnie. Opowiedział policjantom o ucieczce Hrubeka,
0 tym, że Hrubek miał rower, i o tym, że on sam go ścigał aż do miejsca, w którym się teraz znajdowali.