Jego dłonie pozostawiały na białej kierownicy warstewkę potu, a on wciąż sobie powtarzał, który pedał jest pedałem gazu, a który hamulcem. Od czasu do czasu łapał się na tym, że przekracza linię biegnącą środkiem szosy i wpadał w panikę, uświadamiając sobie, że zapomniał, którym pasem ruchu powinien jechać. A potem, przypominając sobie którym, zapominał, co ma zrobić, żeby wrócić na ten właściwy pas, i przez pewien czas – zanim stopniowo na niego wrócił – jechał lewą stroną.
Jechał tak przed siebie – z prędkością czterdziestu mil na godzinę, chociaż na tym odcinku prędkość dozwolona wynosiła pięćdziesiąt pięć. Często przełykał ślinę i pojękiwał, a także mruczał coś do siebie. Jego największym pragnieniem było położyć się na gładkim siedzeniu, przykryć sobie głowę i zasnąć głębokim snem. Nie zrobił tego jednak. Nie, siedział dalej – wyprostowany jak żołnierz na warcie i wpatrywał się w ciemność, w której czekały strzelby jego wrogów.
Oderwał wzrok od asfaltu tylko raz – żeby spojrzeć na tablicę, na której widniał napis RIDGETON 17 MIL, a potem znowu skierował go na szosę. Z przyjemnością wdychał słodki zapach grzejnika, z którego powietrze buchało mu prosto w twarz. Jego wspomnienia przebyły tak długą drogę jak on sam tego listopadowego wieczora. Zauważył to z rzadką u siebie spostrzegawczością. Przypomniał sobie, jak pewnego popołudnia, dawno temu, siedział w bibliotece jednego ze szpitali i śpiewał piosenkę, którą sam napisał. Pamiętał, że śpiewał ją wtedy w kółko, dopóki bibliotekarz nie poprosił go, żeby przestał. Wtedy zaczął ją sobie śpiewać bezgłośnie, w głowie.
Teraz, ukryty w swoim luksusowym czarnym samochodzie, zaśpiewał ją jeszcze raz, i to głośno:
Prosty szlak, kapitan śpi, konie rżą.
Gdzieś płacze kobieta. Żołnierzyki się nawołują.
Prosty szlak, po niebie wędruje księżyc krwawy,
A ja idę na cmentarz, tam gdzie ciało pod zieloną trawą…
Michael jedzie prosto przed siebie. Samochód zaczyna zjeżdżać ze wzgórza, przyspieszając stopniowo. Michael czuje, że wspaniale jest tak pędzić z coraz większą prędkością. Jest dumny, że panuje nad maszyną, która jeszcze rok temu przeraziłaby go. A mimo to, niespodziewanie, zaczyna płakać.
Wdycha gorące powietrze, szlocha i czuje wilgoć na okrągłych policzkach. W gardle go ściska.
Dlaczego płaczę? – zastanawia się, zaledwie zdając sobie sprawę z tego, że rzeczywiście płacze.
Nie ma pojęcia, dlaczego to robi. Naprawdę nie ma pojęcia. Ale gdzieś głęboko w zakamarkach jego świadomości kryje się odpowiedź: płacze, bo człowiek jest tak genialny, że potrafił skonstruować ten wspaniały automobil. Płacze, bo dziś w nocy przebył tyle mil. Płacze też z powodu mglistego wspomnienia o kobiecie noszącej bardzo niemodny kapelusz na swojej skądinąd doskonałej głowie.
Płacze nad tymi, co zmarli w przeszłości, i nad tymi, co wkrótce umrą.
A także z powodu tego, co z pewnością znajduje się ponad gęstniejącymi burzowymi chmurami nad jego głową – z powodu czerwonego jak krew księżyca.
A ja idę na cmentarz, tam gdzie ciało pod zieloną trawą…
20
W chwili gdy w końcu zaczęła się burza, Lis oklejała górny rząd okien w cieplarni.
Jej twarz znajdowała się o kilka cali od okna, a ona sama wyciągała ręce, chcąc okleić szybę znajdującą się w miejscu, do którego trudno było dosięgnąć. Nagle o szybę zaczął zacinać deszcz. Lis odwróciła się gwałtownie i upuściła taśmę, myśląc, że to ktoś rzucił w okno garść żwiru. Omal nie spadła z drabiny.
Po chwili zeszła z niej i podniosła taśmę z ziemi. Spojrzała w niebo. Pomyślała, że gdyby zaczęła znowu naklejać taśmę, okno mogłoby trzasnąć jej prosto w twarz – i jeszcze raz doszła do wniosku, że trzeba by natychmiast wyjechać. Ale okna od północy, te, które miały być wystawione na bezpośredni atak burzy, wciąż były nie oklejone.
Dziesięć minut – zadecydowała. Dała sobie dziesięć minut.
Wchodząc na drabinę, przypomniała sobie, że Kohler radził jej, żeby pojechała do Gospody. Mimo to jednak uznała, że nie musi się tak bardzo spieszyć z tym wyjazdem. Nie martwiła się zbytnio o siebie. A poza tym, mówiła sobie, szeryf na pewno zadzwoniłby, gdyby się dowiedział, że Hru-bek zmierza w kierunku Ridgeton.
Kiedy tak oklejała szyby, jej wzrok padł na jezioro. Za tym jeziorem, ledwie widoczne w deszczu, ciągnęły się pola, lasy i skały zlewające się w oddali z czarnym niebem. Był to ogromny obszar, obszar wydający się nie mieć granic, obszar, który z taką łatwością mógł wchłonąć w siebie Michaela Hrubeka. A więc głupotą byłoby spodziewać się, że Michael w ogóle zbliży się do Ridgeton. Rozległość tego terenu zapewni też bezpieczeństwo jej mężowi – bo jak to możliwe, żeby on i Hrubek trafili na siebie na tak wielkiej przestrzeni?
Gdzie jest teraz Owen?
W głębi serca Lis żywiła przekonanie, że Owen wkrótce wróci. Może nawet zanim ona z Portią wyjadą do Gospody? Tak, wróci – z pustymi rękami, zły i sfrustrowany – bo nie zdołał zabawić się w żołnierza.
A także dlatego, że stracił okazję odprawienia pokuty.
Lis od samego początku rozumiała, że chodzi tu o pokutę. Wiedziała, że ta jego dzisiejsza wyprawa ma pewien ukryty cel. Że stanowi ona częściową spłatę pewnego skomplikowanego długu, który on – w swoim pojęciu – zaciągnął wobec żony.
Zresztą może ten dług nie jest wcale czymś urojonym – pomyślała Lis. Bo Owen w zeszłym roku spędził sporo czasu z inną kobietą.
Poznał tę sukę na jakiejś konferencji prawników. Suka była specjalistką od handlu nieruchomościami, miała trzydzieści siedem lat, była rozwiedziona i miała dwoje dzieci. Owen przytoczył te fakty, traktując je jako dowód na to, że zdradzając żonę, jest cnotliwy – bo nie zadaje się przecież z jakąś gówniarą.
Na dodatek ona skończyła Yale.
I to cum laude.
– Gówno mnie obchodzą jej kwalifikacje! – wykrzyknęła Lis.
Kiedy zobaczyła rachunek z hotelu w Atlantic City z tego dnia, w którym Owen miał przebywać w Ohio i załatwiać sprawy służbowe, była zdruzgotana. Nigdy dotąd nie padła ofiarą cudzołóstwa i nie zdawała sobie sprawy z tego, że zakazany seks stanowi tylko część zdrady. Bo oprócz seksu istniało też zakazane uczucie. Lis nie była pewna, która z tych dwóch rzeczy jest dla niej źródłem większego cierpienia.
To, że Owen spał z tą edukowaną suką, było czymś okropnym. Wystarczyło sobie wyobrazić jej uda przyciśnięte do ud Owena, ich zabawy językami i zmieszaną ślinę, jej obnażone piersi, no i wreszcie jego członek i jej cholerną szparę… Jednak Lis o wiele bardziej niepokoiła myśl o tym, że oni chodzili, trzymając się za ręce, że odbywali romantyczne spacery po plaży, że siedzieli razem na ławce i że Owen dzielił się z nią swoimi najskrytszymi myślami.
Ten poważny Owen! Ten jej spokojny Owen.
Ten Owen, z którego ona sama musiała wyciągać słowa.
Większość jej domysłów to były oczywiście czyste spekulacje (bo Owen nie powiedział jej nic poza paroma szczegółami z zawodowego curriculum vitae tamtej kobiety). Jednak dla Lis myśl o tym, że między jej mężem a tą nieznajomą istniała bliskość wykraczająca poza sferę seksu, była czymś przerażającym, a jej wściekłość z powodu ich złączonych palców i potajemnych rozmów przekraczała wszelkie granice. Przez dobrych kilka tygodni po przyznaniu się Owena Lis czuła, że grozi jej wybuch szaleństwa – że może naprawdę zwariować – gdziekolwiek i w każdej chwili.
Zanim jednak zdążyła zrobić awanturę, romans się skończył. Tak w każdym razie powiedział jej Owen. Ujął jej głowę w dłonie, pogłaskał ją po włosach, zaczął się bawić kolczykami, które od niego dostała (w czasie gdy ją najintensywniej zdradzał – zauważyła z wściekłością, po czym, tego samego wieczora, wyrzuciła kolczyki) i oświadczył jej, że tamta kobieta poprosiła go, żeby się rozwiódł i ożenił z nią. A on odmówił, w wyniku czego nastąpiła awantura i doszło do zerwania.