Jednak, jak to bywa w przypadku pacjentów chorych na schizofrenię, dobranie odpowiedniego leku i dawki okazało się u Michaela trudne. Pewien młody stażysta w swojej naiwności zapytał go, jakie w przeszłości brał leki, a Michael odpowiedział mu jak pilny student medycyny:
– Och, brałem lit. Chloropromazyna i jej pochodne są w zasadzie dla mnie niewskazane. Jestem schizofrenikiem, ale mam też okresowe depresje. Więc w zasadzie w moim przypadku stosowano lit.
Stażysta, na którym ta przemowa zrobiła wrażenie, przepisał lit. Skutek był taki, że Michael wpadł w szał. Wyrzucił przez okno telewizor, wyskoczył za nim i uciekłby przez główną bramę, gdyby nie dopadli go trzej krzepcy sanitariusze.
Po tym incydencie doktor Muller zajęła się nim osobiście. Zapisała mu potężną dawkę haldolu – taką, która mogła szybko spowodować jego dojście do równowagi. Stan Michaela natychmiast się poprawił. Potem doktor Anna zaczęła dopasowywać leki tak, żeby osiągnąć jak największą skuteczność i żeby równocześnie jak najbardziej ograniczyć skutki uboczne: tycie, suchość w ustach, niekontrolowane poruszanie wargami powodowane lekami przeciwpsychotycznymi, mdłości. Michael brał więc w różnym czasie thorazynę, stelazynę, mellaril, moban, haldol i prolixin. Trzydzieści miligramów tego, sto tamtego, podnieśmy to do dwustu, albo lepiej nie – zmniejszamy. Tysiąc osiemset thorazyny, nie, idźmy wyżej, zamieńmy to na haldol, dziewięćdziesiąt miligramów, no tak, to to samo co czterdzieści pięć thorazyny, za dużo, jak dyskinezja? No dobrze, wracamy do stelazy-ny…
Doktor Muller ustaliła wreszcie, co mu trzeba dawać. Zgadzało się to z ustaleniami Kohlera: duże dawki thorazyny działały na Michaela najlepiej. Jego kuracja polegała na braniu tego leku i terapii z doktor Anną. Doktor Anna spotykała się z nim we wtorki i piątki. Od innych psychiatrów, tych, których Michael znał dotychczas, doktor Annę odróżniało to, że ona słuchała tego, co on miał do powiedzenia.
– Kilka razy mówiłeś, że martwisz się tym, co jest „przed" tobą. Czy masz na myśli najbliższą przyszłość?
– Tego nie powiedziałem – odburknął Michael.
– Czy miałeś na myśli coś, co jest przed tobą w korytarzu? Czy ktoś cię zdenerwował?
– Nigdy niczego takiego nie twierdziłem. Ktoś wymyśla na mój temat kłamstwa. Przeważnie to te skurwysyny z rządu. Nie chcę o tym mówić.
– Czy masz więc na myśli jakiś „przód"? Michael skrzywił się i mruknął:
– Nie mogę o tym rozmawiać.
– Może to chodzi o coś, co jest z przodu, o czyjąś twarz? O czyją twarz ci chodzi?
– Nie mogę o tym mówić, do cholery. Jeżeli chce pani wydobyć ze mnie tę informację, to będzie pani musiała dać mi surowicę prawdy. Założę się, że już to pani zrobiła. Być może zna ją pani pod nazwą „scopola-mina".
Zamilkł, uśmiechając się głupawo.
Terapia nigdy nie posuwała się znacznie dalej. Podobnie jak Kohler, doktor Anna Muller nigdy nie usiłowała wybić Michaelowi z głowy jego urojeń. Zagłębiała się w nie, chcąc się dowiedzieć, co pacjent kryje w swoim wnętrzu. Michael stawiał opór tak twardo jak schwytany szpieg.
Jednak po czterech miesiącach jego negatywizm i objawy paranoidal-ne nagle zniknęły. Doktor Muller zrobiła się podejrzliwa – bo zdążyła się już przekonać, że Michael potrafi być przebiegły. Michael stawał się coraz weselszy i coraz bardziej trzpiotowaty. Następnie doktor Anna dowiedziała się od sanitariuszy, że kradnie ubrania z pralni. Zaczęła podejrzewać, że jego rzekoma poprawa jest podstępem mającym odwrócić uwagę od kradzieży.
Zanim jednak pani doktor zdążyła go zganić, Michael zaczął dostarczać jej swoje łupy. Najpierw przyniósł dwie skarpetki nie od pary. Wręczył je jej z nieśmiałym uśmiechem chłopca, który się w niej podkochuje. Doktor Anna zwróciła rzeczy ich właścicielom i zabroniła Michaelowi kraść. Michael zrobił się bardzo poważny i odpowiedział, że „nie jest obecnie w stanie podjąć tak ważkiego zobowiązania".
– Wchodzą tu w grę ważne zasady – kontynuował. – Bardzo ważne. Najwidoczniej tak było, gdyż w następnym tygodniu doktor Anna
otrzymała pięć koszulek trykotowych i kolejne skarpetki.
– Powierzam pani te rzeczy – oświadczył Michael szeptem, a potem wyszedł tak szybko, jakby spieszył się na pociąg.
To znoszenie darów trwało przez kilka tygodni. Doktor Annę interesowały nie tyle same kradzieże, ile to, co się kryło za zachowaniem Michaela. Usiłowała za wszelką cenę zrozumieć to zachowanie.
Aż wreszcie, pewnego razu, o trzeciej nad ranem, leżąc w łóżku, dokonała odkrycia. Usiadła oszołomiona.
Tego dnia, podczas długiej i dość chaotycznej sesji terapeutycznej Michael zniżył głos i szepnął, nie patrząc jej w oczy:
– Chodzi o to, że ja chcę powierzyć pani moje rzeczy. Proszę o tym nikomu nie mówić. To bardzo niebezpieczne. Nie ma pani pojęcia, jak ryzykowne.
Powierzyć pani. Zawierzyć pani. Chcę pani zawierzyć. Doktor Anna wyskoczyła z łóżka i pojechała natychmiast do szpitala, do swojego gabinetu, gdzie podyktowała przydługie sprawozdanie, które zaczynało się umiarkowanym wstępem będącym czymś równoznacznym z okrzykiem radości lekarza psychiatry.
Dzisiaj nastąpił zasadniczy przełom. Pacjent wyraził pragnienie uczuciowej więzi z lekarzem, czemu towarzyszyły silne emocje.
W miarę postępów kuracji objawy paranoidalne u Michaela stopniowo zanikały. Kradzieże ustały. Michael stał się bardziej towarzyski i poweselał. Wymagał mniejszych dawek leków niż przedtem. Z przyjemnością uczestniczył w terapii grupowej i z radością oczekiwał na wycieczki poza szpital, o których poprzednio myślał z przerażeniem. Zaczął wykonywać proste prace w szpitalu – pomagał personelowi biblioteki i ogrodnikom. Prowadził nawet kilka razy samochód doktor Anny.
Kohler podniósł wzrok znad zapisków i jego spojrzenie pobiegło przez żwirowany parking. Na zachodzie błysnęło. Potem Kohler przeczytał końcowe notatki, pisane już nie ręką doktor Anny. Mógł sobie z łatwością wyobrazić scenę, którą te notatki opisywały.
Michael leży na łóżku i przegląda podręcznik historii. Do pokoju wchodzi lekarz. Lekarz siada na łóżku i uśmiecha się do pacjenta, pytając o książkę. Michaeł natychmiast sztywnieje. Objawy paranoidalne powracają.
– Kim jesteś i czego chcesz?
– Jestem doktor Klein… Obawiam się, Michael… no, muszę ci powiedzieć, że doktor Anna jest chora.
– Chora? Doktor Anna jest chora?
– Obawiam się, że się z tobą nie spotka. Michael nie wie, co powiedzieć.
– Jutro? – pyta, zastanawiając się, co ten człowiek zrobił z jego lekarką i przyjaciółką. – Zobaczę ją jutro?
– Me, ona nie wróci do szpitala.
– Więc mnie opuściła?
– Nie, Michaeł, nie opuściła ciebie. Opuściła nas wszystkich. Zmarła dziś w nocy. Wiesz, co to znaczy?
– To znaczy, że jakiś skurwysyn strzelił jej w głowę – odpowiada Michael złowrogim szeptem. – Czy to byłeś ty?
– Ona miała atak serca.
Michael mruga, starając się to pojąć. W końcu na jego twarzy pojawia się gorzki uśmiech.
– Opuściła mnie.
Zaczyna kiwać głową jak ktoś, kto poczuł ulgę, słysząc złą wiadomość, której od dawna się spodziewał.
– Twoim nowym lekarzem jest doktor Stanley Williams – kontynuuje doktor Klein uspokajająco. – On jest doskonałym psychiatrą. Studiował na Harvardzie i pracował w Państwowym Instytucie Zdrowia psychicznego. No jak, Michael, jak myślisz, dobre ma kwalifikacje? On jest bardzo inteligentny… Będziesz zadowolony…
Lekarzowi udaje się zrobić unik i nie dostać krzesłem, które roztrzaskuje się o ścianę z hukiem przypominającym huk wystrzału. Michael rzuca się w stronę ciężkich dębowych drzwi, które na chwilę zagradzają mu drogę, a potem, po dziesięciu sekundach ustępują pod jego kopniakami. Michael wybiega na korytarz i zaczyna biec przez szpital, szukając doktor Anny. Łamie rękę sanitariuszowi, który usiłuje go zatrzymać, a potem, jak dzikie zwierzę, zostaje schwytany w sieć – zostaje schwytany za pomocą tej dziewiętnastowiecznej techniki, którą iv historii tego szpitala zastosowano dotychczas tylko raz.