– Jeżeli dojdzie do najgorszego…
– Tak, jeżeli dojdzie do najgorszego, to będziemy musieli natychmiast wydać odpowiednie oświadczenie. Niech pan pisze…
– Oświadczenie dla prasy?
– A cóżby innego? Potrafi pan je napisać? Podmiot, orzeczenie. Podmiot, orzeczenie. To dla pana za trudne? No to piszmy razem. Powiedzmy tak: bez wiedzy personelu, nie: bez wiedzy administracji szpitala pewien lekarz pracujący u nas jako konsultant umożliwił Hrubekowi dostęp do wszystkich oddziałów, co z kolei umożliwiło jego ucieczkę. Dalej napiszemy, że było to niezgodne…
– Niezgodne?
– …niezgodne z wyraźnymi zaleceniami mówiącymi, że wszelkie przemieszczenia pacjentów hospitalizowanych na mocy paragrafu 403 i włączanie tych pacjentów do terapii zajęciowej, grupy psychoterapeutycznej czy terapii poza oddziałem muszą być zatwierdzone przez dyrektora szpitala.
Wyraźne zalecenia, no tak, jąkał się asystent. Ale przecież takich zaleceń nie było, prawda? Ale, no tak, to ma sens, tak. Bo takie zalecenia powinny były zostać wydane. Jednak tak naprawdę to ich nie było.
– A ta notatka? – powiedział Adler zniecierpliwiony. – Ta notatka z 1978 roku, nie pamięta pan?
Grimes spojrzał w okno. Adler mówił o zarządzeniu, zgodnie z którym przed przeniesieniem pacjenta niebezpiecznego dla otoczenia na oddział nie znajdujący się pod ścisłym nadzorem należało zawiadomić dyrektora szpitala – nawet wtedy, gdy chodziło o przejście na taki oddział w celu wzięcia prysznica, bo prysznic na oddziale macierzystym był zepsuty. Jeżeli to była zasada, to przestrzegali jej tylko najwięksi służbiści.
– Ib jest trochę… – Asystentowi Grimesowi zabrakło słów.
– Kopię proszę zostawić tutaj. O co chodzi?
– Ja tylko… No bo nie chodzi właściwie o to, że Hrubek mógł przechodzić z oddziału na oddział, prawda?
– A o co? – powiedział Adler szyderczo, wskutek czego Grimes miał ochotę nazwać go belfrem, za co z pewnością wyleciałby z pracy prędzej niż za dowcip o gwałcie.
– O to, że Kohler odbywał z nim sesje psychoterapeutyczne. To z tego powodu Hrubek się znarowił. To to możemy przywiesić Kohlerowi.
Adler pomyślał, że spostrzeżenie Grimesa jest trafne. Bo to, że Hrubek łaził koło kostnicy, było winą sanitariuszy. To sanitariusze przegapili fakt, że Hrubek magazynował leki, i to oni nie dopilnowali ciała Callaghana. A grzech Kohlera, jak słusznie zaobserwował Grimes, był o wiele cięższy. Kohler w pewien sposób wzbudził w Hrubeku chęć ucieczki. To, w jaki sposób Hrubek uciekł, rzeczywiście nie miało takiego znaczenia. Fantazjowanie na temat ucieczki powinno było zostać u Hrubeka stłumione, tak, stłumione albo – jeszcze lepiej – Hrubek powinien był zostać behawioralnie uwarunkowany tak, żeby na ten temat nie fantazjował. No bo przecież elektrody i odpowiednie pożywienie powodują, że nawet szczury stają się wzorowymi zwierzątkami. Niech młody Grimes zaświadczy…
Jednak – doszedł do wniosku dyrektor szpitala – o błędach Kohlera trudno byłoby mówić do zwykłych ludzi. A jeżeli Hrubek zabije nożem policjanta albo zgwałci jakąś dziewczynę, zwykli, prości ludzie będą oczekiwali prostych wyjaśnień. Adler podziękował Grimesowi za jego wnikliwą uwagę, a potem dodał:
– Obciążmy go jednak tym, że umożliwił Hrubekowi dostęp do wszystkich oddziałów, dobrze? Zanim sprawa się wyjaśni, on stanie się chłopcem do bicia dla wszystkich. I nikogo tak naprawdę nie będzie obchodziło, co zrobił.
Grimes, zadowolony z uznania szefa, natychmiast kiwnął głową.
– Niech pan się zbytnio nie wdaje w szczegóły. Musimy tu co nieco zachachmęcić. Powiedzmy, że z powodu udziału w programie Kohlera Hrubek miał dostęp do zamrażarki i do kostnicy Żaden inny pacjent niebezpieczny dla otoczenia, hospitalizowany na mocy paragrafu 403, nie miał do nich dostępu. Tb jest prawda, tak?
Grimes potwierdził.
– Gdyby nie brał udziału w programie, toby nie uciekł. Program był warunkiem sine qua non.
– Chce pan, żebym tak napisał?
– Bez tego warunku sine qua non oczywiście. Wie pan, co mam na myśli? Rozumie pan, o co chodzi? No i niech pan nie wymienia nazwiska Kohlera. Z początku niech go pan nie wymienia. Musi wyglądać tak, jakbyśmy się martwili o… no wie pan.
– O jego reputację.
– Tak. Dobrze pan mówi. O jego reputację.
Jedynym mechanikiem, który tej nocy odebrał telefon, okazał się mechanik z Roenville, miasteczka położonego przy szosie numer 236 jakieś piętnaście mil na zachód. Mechanik roześmiał się i odpowiedział, że oczywiście ma wóz, ale do Ridgeton może posłać kogoś dopiero za cztery albo pięć godzin.
– Obsługujemy już trzy drogi tylko w tej części hrabstwa. A z autostrady w Putnam Valley ściągamy właśnie samochód. Są tam też ranni. Jest straszny bajzel. To okropna noc, po prostu cholerna. Więc chce pani, żebym panią zapisał?
– Tak, oczywiście – potwierdziła Lis i odwiesiła słuchawkę. A potem zadzwoniła do biura szeryfa w Ridgeton.
– Ach witam panią, pani profesor – powiedziała urzędniczka z szacunkiem. Miała ona córkę w klasie Lis, a rodzice uczniów starali się zwracać do nauczycieli tak samo uroczyście jak ich dzieci. – Jak pani znosi burzę? – spytała. – Okropna, prawda?
– Jakoś sobie radzimy. Słuchaj, Peg, jest tam gdzieś Stan?
– Nie. Nie ma tu żywej duszy. Wszyscy wyszli. Nawet Fred Berthol-der, a on ma ciężką grypę. Nie odwołali tego koncertu rockowego, chociaż powinni byli to zrobić. Da pani wiarę? Mnóstwo tych młodych jest teraz w kłopocie. Naprawdę, co za pomieszanie z poplątaniem.
– Czy były jakieś wiadomości ze szpitala w Marsden? Na temat Hru-beka?
– A co to za jeden?
– To ten, który uciekł dziś wieczorem.
– Aha, to on. Wie pani, Stan dzwonił na policję przed samym wyjściem i pytał o niego. On jest w Massachusetts.
– Hrubek jest w Massachusetts?
– Tak.
– Jesteś tego pewna?
– Nasi chłopcy ścigali go aż do granicy stanu, a potem musieli się wycofać. Teraz pościg prowadzą ci z Massachusetts. Oni są w tym naprawdę dobrzy, chociaż brak im poczucia humoru. Tak mówi Stan.
– Czy oni…? Czy oni go znaleźli?
– Nie wiem. Burza dotrze tam za jakąś godzinę czy półtorej, więc nie sądzę, że sprawa złapania jakiegoś ogłupiałego od prochów świra jest dla nich najważniejsza. Chociaż nie wiem, może to tylko ja tak uważam, a oni nie. Oni mogą nie mieć sympatii dla świrów, zwłaszcza takich z innego stanu. Ale już tak poważnie, wie pani, pani profesor, ja chciałam z panią porozmawiać o tej ocenie, o tym dostatecznym z minusem, który dostała Amy…
– Porozmawiamy o tym w przyszłym tygodniu, dobrze?
– Oczywiście. Tylko widzi pani, Irv jej bardzo pomagał, a on bez przerwy czyta. On się zna na literaturze, i to nie na takiej taniej. Czytał Ostatniego Mohikanina, zanim z tego zrobili film.
– W przyszłym tygodniu, co?
– Oczywiście. Dobranoc, pani profesor.
Lis odwiesiła słuchawkę i wyszła do Portii, która sącząc colę, stała na małej werandzie przy kuchni. Atchesonowie rzadko przyjmowali tu gości. Słońce nie docierało do werandy, a widok na ogród zasłaniały tu prawie całkowicie wysokie jałowce.
– Jakie to ładne – powiedziała Portia, przesuwając dłonią po barierce rzeźbionej w kwiaty, winogrona i liście. Powiał wiatr, przynosząc w stronę domu lodowatą mgiełkę deszczu, i obie siostry wycofały się nagle do wnętrza.
– A rzeczywiście, ty tego jeszcze nie widziałaś.
Lis natknęła się na tę balustradę gdzieś w głębi stanu, kiedy przejeżdżała koło jakiegoś rozbieranego właśnie domu. Uznała, że musi ją mieć i, nie zastanawiając się długo, włożyła pewną sumę w ciężkie łapy kierownika ekipy rozbiórkowej. Była to prawdopodobnie transakcja nielegalna, bo kierownik odwrócił się do niej plecami, kiedy ona zabierała delikatne rzeźby, których zamontowanie tutaj, na werandzie, kosztowało ją kolejne dwa tysiące dolarów.