Jej przyjaciele dziwili się, dlaczego tak misternie rzeźbiona balustrada ozdabia taką niepozorną werandę. Jednak rzeźby były często podziwiane przez samą Lis, która spędzała tu wiele nocy na szezlongu ściągniętym w to miejsce z myślą o szczególnie ciężkich atakach bezsenności. Weranda była otwarta z trzech stron. W wietrzne noce, kiedy Lis leżała pod kocami, docierały do niej świeże powiewy, a w czasie deszczu odgłos bębniących kropel działał na nią jak hipnoza. Lis często tu przychodziła, nawet w te noce, podczas których Owena nie było w domu. Przypuszczała, że jest to dość niebezpieczne. Jednak osoba cierpiąca na bezsenność dla snu gotowa jest poświęcić wiele, nawet własne bezpieczeństwo.
– Słyszałam twoją rozmowę – powiedziała Portia. – Samochód, który mógłby nas podholować, nie przyjedzie.
– Ano nie.
– A możemy się tam dostać pieszo?
– Pieszo? Iść dwie mile? W takim deszczu i wietrze? – Lis roześmiała się. – Raczej nie.
– A co z Hrubekiem?
– Podobno jest w Massachusetts.
– Więc dlaczego po prostu nie przeczekamy tego wszystkiego? Możemy przecież rozpalić ogień i opowiadać sobie historie o duchach.
Gdyby wyjechały o dwadzieścia minut wcześniej… Lis z gniewem przypomniała sobie Kohlera. Gdyby nie on, byłyby teraz w Gospodzie. Poczuła, że przenika ją dreszcz – bo pomyślała, że to Michael Hrubek wysłał swojego agenta w osobie psychiatry po to, żeby ją zatrzymać.
– No więc jak? – odezwała się Portia. – Zostajemy?
Wiatr zaszeleścił w wierzchołkach drzew. Zabrzmiało to jak syczenie, jak odgłos wydawany przez pociąg elektryczny. Deszcz bębnił o przemoczoną ziemię.
– Nie – powiedziała w końcu Lis – wyjeżdżamy. Bierzmy się za łopaty i odkopmy samochód.
Na dużych przestrzeniach łatwiej jest ścigać zwierzęta niż ludzi. A to z trzech powodów: dlatego, że zwierzęta jedzą, kiedy poczują głód, dlatego, że nie kontrolują wydalania, i dlatego, że nie mogą korzystać z żadnych środków transportu.
Ludzie mogą sobie uważać Michaela Hrubeka za zwierzę, pomyślał Trenton Heck, jednak ja twierdzę, że jak dotąd jego podróż na zachód miała wszelkie cechy podróży cholernie inteligentnej istoty ludzkiej.
Heck był zrozpaczony. Deszcz wyeliminował praktycznie wszelkie zapachy wiszące w powietrzu, a on nie znalazł żadnych śladów Hrubeka. Emil kręcił się od godziny po szosie i przylegających do niej łąkach i nie znalazł niczego.
Potem jednak, tuż koło Cloverton, Heck przekonał się, że wariatowi na chwilę powinęła się noga. Że głód spowodował u niego osłabienie czujności i świadomości, że musi się ukrywać.
Z początku Heck nie zwrócił uwagi na pudło, w jakie pakuje się pączki, leżące na podjeździe koło starej stacji benzynowej. Potem jednak zauważył, że nie jest ono puste. To dowodziło, że nie mogło tu leżeć dłużej niż pół godziny. Bo żaden szanujący się szop nie zostawiłby w spokoju takiego przysmaku na dłużej niż trzydzieści minut.
Kiedy Heck podszedł z Emilem do pudła, pies natychmiast się spiął. Heck wiedział, że nie ma to nic wspólnego z psim zamiłowaniem do cukru i tłuszczu, i przyjrzał się uważnie ziemi. Są! Ślady butów Hrubeka, widoczne na betonie koło pomp. Świetnie! Heckowi serce zabiło mocniej z radości na myśl o tym, że ma takie szczęście. Potem, na zachód od stacji Heck.znalazł następny ślad – w kurzu obok szosy. Z jakiegoś powodu Hrubek trzymał się teraz pobocza i jego ślady były widoczne na mokrej ziemi. Heck i Emil wrócili do samochodu i pojechali na zachód. Trop ciągnął się wzdłuż szosy jedynie na przestrzeni jakichś stu jardów, a potem skręcał gwałtownie, przecinając szosę i kierując się prosto w stronę długiego podjazdu czy też prywatnej drogi.
Heck zatrzymał samochód i założył uprząż Emilowi. Tym razem również trzymał psa na krótkiej lince w obawie przed pułapkami. Pies natychmiast poczuł zapach i obaj puścili się przez zarośla. Emil był w siódmym niebie. Sierść lśniła mu w deszczu, płuca wypełniły się chłodnym powietrzem, ukochany pan szedł za nim, a on sam ciałem i duszą oddawał się robieniu tego, do czego Pan Bóg go stworzył.
Biegnąc, Heck przypomniał sobie poprzedniczkę Emila, sukę imieniem Sally.
Sally była inteligentniejsza od Emila, biegała szybciej i była bardziej zwinna. Jednak te dwie ostatnie cechy spowodowały jej koniec. Zachorowała na dysplazję stawu biodrowego, będącą przekleństwem dużych psów wykonujących różne prace. Heck posłał sukę na wczesną emeryturę i wydał większą część swoich (i Jill) skromnych oszczędności na operację. Operacja nie udała się i straszną rzeczą było obserwować Sally, młodą inwalidkę, jak wpatruje się w pola, po których niegdyś tak lubiła biegać. Często suka podejmowała żałosne próby ucieczki i Heck musiał ją zawracać, musiał się z nią mocować i brać ją na ręce, przy czym serce pękało mu tak samo jak jej. Choroba pogłębiała się, a wraz z pogorszeniem się stanu wzrastał ból.
Podczas ostatniej wizyty u weterynarza Heck sam wziął strzykawkę i wstrzyknął suce śmiertelną dawkę. Było mu bardzo trudno to zrobić, tak trudno, że aż się rozpłakał. Nie byłby jednak sobą, gdyby dopuścił do tego, żeby jakiś obcy uśpił jego psa.
Kiedy wrócił do domu, Jill zapytała -jak na jego gust zbyt nierozważnie:
– Czy nade mną też tak byś płakał?
Heck poczuł się dotknięty, ale powiedział jej prawdę, to znaczy powiedział: „Oczywiście, że tak". Ponieważ jednak zbytnio zwlekał z tą odpowiedzią, Jill obraziła się. Wyszła tego wieczora z domu, żeby spotkać się z koleżankami – lubiącymi się zabawić kelnerkami – i Heck został sam, żeby odprawić żałobę, co zresztą było zgodne z jego życzeniem. Jill wróciła o czwartej nad ranem, a on już o siódmej wstał i poszedł do hodowcy, żeby pogadać o szczeniętach posokowcach.
W celu wybrania Emila z miotu liczącego pięć cudownych szczeniaków z żałobnymi minami Heck posłużył się klasycznym chwytem trenerów psów. Hodowca ustawił kawałek dykty w pobliżu kojca, w którym bawiły się szczeniaki. W środku dykty była mała dziurka. Heck schował się za dyktą i obserwował szczeniaki, sam nie będąc przez nie widziany. Szczeniaki przewracały się, gryzły i baraszkowały. Po kilku minutach jeden z nich podniósł głowę, a w jego oczach pojawiły się iskierki ciekawości – wyraźnie widoczne, pomimo że oczy były niemal przysłonięte fałdami skóry. Szczeniak przechylił głowę w tył, rozejrzał się i ruszył w stronę dziurki, za którą kryło się prawe oko Hecka. Pies przez dwie minuty wdychał obcy zapach, a potem, znudzony, wrócił do swoich braci i sióstr o smutnych pyskach i zaczął z nimi baraszkować.
Na drugi dzień Heck powtórzył swój podstęp i znowu ten sam niezdarny szczeniak, potykając się o własne łapy i ogromne uszy, podszedł bliżej, żeby przekonać się, co to za obcy zapach – podczas gdy jego rodzeństwo spało lub bawiło się, nieświadome obecności intruza. Kiedy w następnym tygodniu tenże szczeniak podczas testu trzy razy na trzy rozpoznał zapach, Trenton Heck wstał, podniósł go jedną ręką, a drugą wypisał czek na sporą sumę i dał go hodowcy.
Kiedy Emil miał dwanaście miesięcy, zaczęło się szkolenie. Heck stosował metodę nagradzania i nigdy psa nie karał. Przez pierwsze miesiące spodnie Hecka pachniały mięsem, którym karmił psa. Potem przestał go karmić, a jako nagrody zaczął stosować pochwały. Trening był tysiąc razy trudniejszy dla Hecka niż dla Emila, gdyż ten ostatni musiał tylko nauczyć się, jakim komendom ma być posłuszny, i zrozumieć, jak mają się słowa człowieka do jego posługiwania się nosem, którym i bez tych słów chciał się posługiwać.