Ich włosy wydawały się teraz ciemne, a twarze błyszczały im od wilgoci, podczas gdy one, kupka po kupce, podnosiły żwir i słuchały z niejaką ulgą pomrukiwania silnika. Z radia płynęła muzyka poważna, przerywana od czasu do czasu wiadomościami, które zdawały się nie mieć związku z rzeczywistością. Jeden ze spikerów – ukołysany dźwiękiem własnego głosu – oznajmił, że burza dotrze w tę okolicę za godzinę bądź dwie.
– Jezu drogi – odezwała się Portia, przekrzykując deszcz lejący jak z cebra – czy on nie widzi, co jest za oknem?
Poza tym pracowały w milczeniu.
To szaleństwo – pomyślała Lis, kiedy wiatr cisnął jej w twarz galon wody deszczowej. Po prostu szaleństwo.
Ajednak, nie wiadomo dlaczego, to, że stoi obok siostry po łydki w wodzie i pracuje tym ciężkim narzędziem z dębowym trzonkiem, wydało jej się dziwnie naturalne. W tej części posiadłości był kiedyś duży ogród – był tu, nim ojciec postanowił zbudować garaż. Przez kilka lat córki LAuber-getów uprawiały tutaj warzywa. Lis przyszło do głowy, że w tamtych czasach prawdopodobnie grabiły chwasty albo pracowały motykami dokładnie w tym miejscu, w którym pracują teraz. Przypomniała sobie, jak przytwierdzały torebki po nasionach do szpatułek do badania gardła i wtykały te szpatułki w ziemię w miejscu, gdzie posiały nasiona z tych torebek.
– Dzięki temu roślinki będą wiedziały, jak mają wyglądać – wyjaśniła Lis czteroletniej Portii, która w to natychmiast uwierzyła.
Później, gdy były starsze, śmiały się z tego i przez kilka lat uważały to za znany tylko sobie żart.
Teraz Lis zastanawiała się, czy Portia też przypomina sobie ogród. Może to wspomnienie naprowadzi ją na myśl, że prowadzenie interesów z siostrą nie jest takie niemożliwe?
– Spróbujmy – krzyknęła, wskazując ruchem głowy samochód.
Portia wsiadła do samochodu i delikatnie przycisnęła stopą pedał gazu, podczas gdy Lis pchała samochód. Samochód przesunął się o parę cali. Jednak prawie natychmiast zapadł się w błoto. Portia pokręciła głową i wysiadła.
– Już prawie jest dobrze. Czułam to. Jeszcze trochę musimy pokopać.
Wracają do pracy. Deszcz leje dalej jak z cebra.
Lis patrzy na siostrę, widzi jej sylwetkę odcinającą się ostro na tle błyskawicy i łapie się na tym, że myśli nie o żwirze i błocie czy o samochodzie, tylko o tej młodej kobiecie. Przypomina sobie, jak Portia przeprowadziła się do miasta, jak nauczyła się mówić jak osoba twarda i nieustępliwa i patrzeć na człowieka ponuro i buntowniczo, jak zaczęła nosić swoje miejskie ubrania, swoje minispódniczki, tiule i kolczyki w nosie i jak zaczęła się szczycić swoją rolą wykwintnej kochanki.
Ajednak… Lis ma wątpliwości…
Dziś wieczorem na przykład wydawało się, że Portia nie czuła się naprawdę swobodnie, dopóki nie zdjęła swoich miejskich szatek, nie odrzuciła dziwacznej biżuterii i nie wciągnęła luźnych dżinsów i swetra z golfem.
A jej chłopcy?… Stu, Randy, Lee i setka innych. Mimo całej gadaniny o niezależności, Portia często zdaje się być jedynie odbiciem swojego mężczyzny, tkwiąc w głośno przez siebie potępianym staromodnym, niezdrowym związku. Problem polega na tym, że ona tak naprawdę nie za bardzo lubi tych skorych do romansowania przystojniaków. Kiedy od niej odchodzą – co zdarza się nieodmiennie – pogrąża się na krótko w smutku, a potem zabiera się za szukanie następnego.
Lisbonne Atcheson zastanawia się głęboko, kim jest naprawdę jej siostra. Czy jest ona faktycznie tą obcą osobą, na którą wygląda?
Lis po prostu nie ma pojęcia. Ale chce się tego dowiedzieć. Jeżeli nie poprzez wciągnięcie siostry w ten interes ze szkółką, to w jakiś inny sposób. Gdyż niedawno – niedługo po wydarzeniu w Indian Leap – przyszła jej do głowy pewna myśl. Myśl, której nie może się pozbyć: że jedynym spo
sobem na pokonanie ciemnego dziedzictwa UAubergetów jest współdziałanie dwóch żyjących potomkiń tej rodziny Trzymanie się razem, ich obu.
Lis nie wie właściwie, dlaczego dąży do pojednania się z siostrą. Czuje jednak, że musi spróbować się z nią pogodzić. „Człowiek musi podejmować ryzyko", jak powiedział jej w zeszłym tygodniu uczeń, którego przyłapała na ściąganiu.
Przerzucają dalej żwir w strugach deszczu oświetlonych białym światłem samochodowych reflektorów. Nagle rozlega się głos nadąsanego spikera, który zapowiada Muzykę na wodzie Haendla, po czym, najwyraźniej nieświadomy śmieszności tej zapowiedzi, przechodzi do dalszych, a siostry spoglądają na siebie, wybuchają śmiechem i wracają do swojej pracy.
Cadillac pędził szosą przy akompaniamencie wizgu grubych opon na mokrym asfalcie i pomrukiwania ośmiu cylindrów wspaniałego silnika.
Michael Hrubek – po natknięciu się na spiskowców, które nastąpiło dwadzieścia minut temu – był wciąż wzburzony. Skurwysyny! Uciekł im, to prawda, ale ręce mu jeszcze silnie drżały, a serce waliło jak młotem. Jego umysł wciąż jeszcze nie funkcjonował prawidłowo – Michael zapomniał, gdzie jest i co robi. W głowie wciąż brzmiało mu echo wystrzału, wciąż pamiętał, jak broń szarpnęła mu się w dłoni.
– Cadillac – śpiewał gorączkowo – Cadillac, prosty szlak, sic sem-per tyran-ak… Czy nie wrócisz, doktor Ann-ak?
Po śmierci doktor Anny Muller Michael zaczął się włóczyć. Od czasu do czasu przebywał w szpitalach stanowych, ale przeważnie mieszkał na ulicy, żywiąc się kanapkami z serem, które dawali mu pracownicy opieki społecznej, i myszkując po śmietnikach koło restauracji. Dręczyły go niepokój i paranoja. Ta ostatnia miała przy tym pozytywne skutki, bo Michael, bojąc się wszelkich narkotyków, które uważał za trujące, nie nabawił się AIDS, zapalenia wątroby i innych ciężkich chorób.
Po spędzeniu kilku miesięcy na Północnym Wschodzie, udał się na południe do Waszyngtonu, nosząc się z zamiarem przeproszenia Andrew Johnsona, Ulyssesa S. Granta albo aktualnego prezydenta za popełnione przez siebie zbrodnie. Zdołał dotrzeć do bramy Białego Domu, gdzie zapukał do budki strażnika.
– Tb bardzo ważne, Johnie Strażniku – muszę pogadać z tobą o tym zabójstwie. To naprawdę bardzo ważne – oświadczył.
No i oczywiście – ciach, ciach – zgarnęły go Tajne Służby.
– Postąpiłem głupio – powiedział do siebie ponuro, siedząc już w sali przesłuchań gdzieś w Departamencie Skarbu. – Nie powinienem był tego robić.
Jednak, wbrew temu, czego się spodziewał, nie torturowano go. Zadano mu po prostu serię pytań obliczonych według niego „na skołowanie" i wypuszczono po dwóch godzinach. Będąc przekonany, że podczas tego przesłuchania agenci w jakiś tajemniczy sposób umieścili w jego ciele urządzenie do śledzenia go, rzucił się do stawu przy Pomniku Waszyngtona, żeby spowodować spięcie. Po tej kąpieli poczuł się lepiej i wprowadził się na cmentarz w Arlington, gdzie mieszkał przez miesiąc.
W końcu stolica go znudziła, więc przeniósł się na północ i zaczął szukać ojca. Po miesiącu niezbyt pilnych poszukiwań Michael nabrał przekonania, że odnalazł dom rodziców – w starej dzielnicy Filadelfii. Wszedł do niego przez nie zamknięte na klucz frontowe drzwi, chcąc sprawdzić, czy ktoś jest w środku. W środku ktoś był, ale okazało się, że to nie ojciec Michaela, tylko żona pewnego policyjnego detektywa.
I tym razem – ciach, ciach – Michaela zgarnięto.
Po wyjściu na wolność, następnego dnia, Michael pojechał autostopem do Gettysburga, gdzie położył się na środku pola bitwy i zaczął wyć. Wył ze wstydu, że odegrał taką rolę, że uśmiercił Największego Prezydenta Stanów Zjednoczonych.
No i znowu – ciach, ciach – natychmiast go aresztowano.
Phillie, Newark, Princeton, Nowy Jork, White Plains, Bridgeport, Hartford.