Выбрать главу

Lis podeszła do schodów.

– Portia, chodź tutaj. Chcę ci coś pokazać.

Siostry zostawiły Owena z papierami, a same poszły na górę. Znowu zapadła między nimi ciężka cisza i Lis zrozumiała, że to obecność Owena umożliwiała jej rozmowę z siostrą.

– Zobacz.

Lis poszła przodem, otworzyła drzwi małej sypialni i zapaliła światło.

–  Voilà.

Portia kiwała głową, oglądając niedawno urządzony pokój. Na urządzenie go Lis poświęciła miesiąc, w ciągu którego wielokrotnie jeździła do Ralpha Laurena i Laury Ashley po materiały i tapety, a do sklepów z antykami po meble. Udało jej się znaleźć stare łóżko z baldachimem – identyczne jak to, w którym sypiała Portia w czasach, gdy ten pokój należał do niej.

– I co ty na to?

– Zaczęłaś zajmować się urządzeniem mieszkań?

– Ten materiał, z którego zrobione są zasłony, jest identyczny. To naprawdę dziwne, że taki znalazłam. Może jest odrobinę bardziej żółty. Ale to wszystko. Pamiętasz, jak pomagałyśmy mamie szyć te zasłony? Ja miałam wtedy – ile? Czternaście lat. A ty dziewięć.

– Nie pamiętam. Ale pewnie masz rację. Lis spojrzała siostrze w oczy.

– Ale się namęczyłaś – zauważyła Portia, chodząc w kółko po owalnym, plecionym dywaniku. – To nie do wiary. Ostatnim razem, kiedy tu zaglądałam, ten pokój wyglądał jak komórka. To mama doprowadziła go do takiego stanu.

No więc dlaczego teraz ci się nie podoba? – zastanowiła się Lis.

– Pamiętasz Kubusia Puchatka? – spytała, wskazując ruchem głowy brudnego misia wpatrującego się szklanymi oczami w kąt pokoju, w którym od czasu ostatniego sprzątania, dwadzieścia cztery godziny temu, pojawiła się błyszcząca pajęczyna.

Portia dotknęła nosa niedźwiadka, a potem cofnęła się do drzwi, krzyżując ręce na piersiach.

– O co chodzi? – zapytała Lis.

– No wiesz, nie wiem, czy mogę zostać.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Nie miałam takiego zamiaru.

– To znaczy, że chcesz jechać dziś wieczorem'? Jest na to za późno, naprawdę.

– Pociągi jeżdżą przez całą noc. Twarz Lis poczerwieniała.

– Myślałam, że zostaniesz na parę dni.

– No tak, mówiłyśmy o tym. Ale… ja chyba wolałabym wrócić. Powinnam była ci powiedzieć…

– Nawet nie zadzwoniłaś, żeby zawiadomić, że się spóźnisz. Nie zawiadomiłaś, że przyjedziesz okazją. Chcesz tak po prostu wpaść, zabrać pieniądze i wyjechać?

– Ależ, Lis.

– Nie możesz przecież jechać kilka godzin pociągiem, a potem tylko wpaść na chwilę, odwrócić się na pięcie i zaraz wracać. To jakieś wariactwo.

Lis podeszła do łóżka. Sięgnęła po misia, ale zaraz się rozmyśliła. Usiadła na narzucie zrobionej z bawełnianej tkaniny z wątkiem z jedwabnego kordonku.

– Przecież nie rozmawiałyśmy ze sobą od miesięcy – powiedziała. – Od lata nie wymieniłyśmy dwóch słów.

Portia skończyła szampana i postawiła kieliszek na komodzie. Spojrzała na siostrę pytająco.

– Wiesz dobrze, o czym mówię – stwierdziła Lis.

– Trudno mi teraz przebywać poza domem. Lee i ja mamy ciężki okres.

– A kiedy u ciebie będzie lekki okres? Portia wskazała ręką pokój.

– Przykro mi, że zadałaś sobie tyle trudu – powiedziała. – Może w przyszłym tygodniu. A może za kilka tygodni zostanę na dłużej. Przyjadę wcześniej. Spędzę z wami dzień.

Zamilkła. Ciszę przerwał nagle głos Owena, który ostrym tonem wołał Lis. Przestraszona, spojrzała na drzwi, a potem na swój podołek i przekonała się, że w końcu wzięła misia. Wstała gwałtownie i posadziła zabawkę na poduszce.

– Lis – wołał natarczywie Owen – zejdź do mnie!

– Już idę – krzyknęła Lis, a potem zwróciła się do siostry i powiedziała: – Porozmawiajmy o tym – po czym, zanim Portia zdążyła zaprotestować, wyszła z pokoju.

Wygląda na to, że nas wykiwał.

– Mnie też tak się zdaje.

Przed dwoma mężczyznami ciągnął się wąwóz, którego ściany wznosiły się na pięćdziesiąt stóp w górę. Na jego dnie leżały czarne kamienie, znajdowała się w nim też plątanina winorośli i pozbawionych kory gałęzi, z których wiele było martwych i zbutwiałych. Na podszyciu wilgoć połyskiwała jak miliony wężowych łusek, a rosa osiadająca na kombinezonach obu mężczyzn spowodowała, że stały się one ciemnoniebieskie, takie same jak uniformy, w których pracowali na Oddziale Szczalno-Sralnym.

– Popatrz sam tutaj. Skąd mamy wiedzieć, że to jego ślad?

– Bo to czternastka, a także dlatego, że on jest boso. Ślad musi być jego, bo czyj ma być, do cholery? A teraz się zamknij.

Księżyc chował się powoli za chmury, ciemności gęstniały i obaj mężczyźni pomyśleli, że widok, który mają przed sobą, jest wzięty prosto z jakiegoś filmowego horroru.

– No, ale miałem cię o coś zapytać. Zadajesz się teraz z brzydulami?

– Chodzi ci o sekretarkę Adlera? – Stuart Lowe parsknął. – To by nie było takie głupie. Ale wiesz, po mojemu to powinniśmy tu dzisiaj zaprotestować. Żaden z nas nie musiał tutaj przychodzić. Nie jesteśmy gliniarzami.

Obaj mężczyźni byli wysocy i muskularni, i krótko ostrzyżeni. Lowe był blondynem, a Frank Jessup miał ciemne włosy. A poza tym obaj nie byli pedantami i nie żywili ani nienawiści, ani sympatii do pacjentów znajdujących się pod ich opieką. Uważali swoją robotę po prostu za robotę i nic poza tym i zadowoleni byli, że dostają przyzwoite pensje, mieszkając w okolicy, w której jest mało miejsc pracy.

Jednak to, że dziś wieczorem wyznaczono im takie zadanie, nie cieszyło ich wcale.

– Kto mógł zgadnąć – mruknął Lowe – że on zrobi coś takiego? Jessup oparł się o pień sosny, a zapach terpentyny sprawił, że jego nozdrza się rozdęły. – A Mona? Pieprzysz ją?

– Kogo?

– Monę Cabrill. Pielęgniarkę. Z Oddziału D.

– A o nią ci chodzi. Nie. A ty?

– Jeszcze nie – powiedział Jessup. – Ale chętnie dałbym jej dawkę thiopentalu i przeleciał, jakby tylko straciła przytomność.

Lowe mruknął coś z niezadowoleniem i powiedział:

– Musimy się skupić na robocie, Frank.

– Słyszelibyśmy go. Taki duży facet nie może przejść, nie robiąc hałasu… Wiesz, ona w zeszłym tygodniu przyszła bez stanika. We wtorek. Przełożona kazała jej iść do domu i wrócić w staniku. Ale przez jakiś czas było czym oczy napaść.

Przez chwilę w wilgotnym powietrzu unosił się zapach dymu z ogniska czy też z piecyka na węgiel drzewny. Lowe przycisnął sobie dłonie do oczu. Był dość przerażony.

– Za taką robotę płaci się glinom.

– Ćśśś – uciszył go nagle Jessup.

Lowe aż podskoczył, a potem, usłyszawszy tylko wybuch śmiechu, uderzył Jessupa po ramieniu.

– Ty gnojku.

Przez chwilę boksowali się – gwałtowniej niż zamierzali, bo rozładowywali w ten sposób napięcie. A potem ruszyli w głąb wąwozu. Byli przerażeni, to prawda, ale bardziej przerażało ich niesamowite otoczenie niż uciekinier. Obaj znali Michaela Hrubeka. Lowe opiekował się nim niemal cały czas przez cztery miesiące jego pobytu w Szpitalu Stanowym w Mars-den. Hrubek potrafił być prawdziwym skurwielem – złośliwym, denerwującym – ale nie wydawał się szczególnie zdolny do stosowania przemocy. Mimo to Lowe powiedział:

– Myślę, że powinniśmy to olać i wezwać gliny.

– Jeżeli go złapiemy, nie stracimy roboty.

– Nie mogą nas wylać za taką rzecz. Skąd mieliśmy wiedzieć?

– Nie mogą nas wylać? – parsknął pogardliwie Jessup. – Przecież obaj jesteśmy biali i dobijamy do czterdziechy. Mogą nas wylać, nawet z tego powodu, że im się nie podoba sposób, w jaki sramy.