Tamtego majowego dnia pojechała tam z braku czegoś lepszego. Pojechała tam. Bo dość miała cichego niepokoju związanego z samotnym życiem na Manhattanie. Dość miała kanapek z indykiem i sałatki z białej kapusty jadanych na kolację. Dość miała wieczorów spędzanych na oglądaniu wypożyczonych filmów. I zaproszeń podrywaczy w barach i na przyjęciach, zaproszeń wypowiadanych znudzonym tonem przez mężczyzn, którzy zachowywali się tak, jakby naprawdę myśleli, że dla niej takie propozycje są jakąś nowością. I spotykania się z chudymi, uczesanymi w koński ogon koleżankami, które były gotowe w każdej chwili zerwać z nią stosunki, jeżeli to zbliżyłoby je do któregoś z dwóch upragnionych celów: do uzyskania Lepszej Pracy albo do nawiązania znajomości z jakimś Mężczyzną do Wzięcia.
Tak więc wtedy, pierwszego maja, niechętnie spakowała obwarzanki
1 wędzonego łososia, i biały ser, i czasopisma, i bikini, i krem do opalania. A potem zniosła niegrzeczne zachowanie urzędnika w firmie wynajmującej samochody i pogodziła się z ruchem na szosie i z towarzystwem spiętej, biednej, nieśmiałej Claire. Ścierpiała to wszystko. Zniosła wszystkie stresy, które przyniósł ten dzień. Stresy, które miał jej wynagrodzić Robert.
Z początku, co prawda, pomyślała, że Robert Gillespie nie jest wcale atrakcyjny. Siedząc z tyłu z Lis i Claire, podsumowała go i doszła do wniosku, że jego rachunek ma same debety: Robert nie był zbyt błyskotliwy, miał piętnaście funtów nadwagi, był zbyt nadęty, zbyt gadatliwy i miał żonę, która była kompletnym zerem.
Logicznie biorąc, nie istniał więc żaden powód, dla którego dałoby się go uznać za faceta, jakiemu nie można się oprzeć. A jednak okazało się, że nie można. Podczas gdy Lis drzemała w tylnej części samochodu i podczas gdy głupkowata Dorothy malowała sobie paznokcie czerwonym lakierem, Robert zasypywał Portię pytaniami. Gdzie mieszka, jak jej się podoba miasto, czy zna tę czy tamtą restaurację, czy lubi swoją pracę? Był to podryw. Oczywiście. Jednak mimo to… Jego wilgotne oczy tańczyły z podniecenia, kiedy rozmawiali. Portia przypomniała sobie, że wtedy pomyślała bezradnie: No dobrze, uwiedź mój umysł, a ciało pójdzie za nim.
W chwili gdy dojeżdżali do parku, Portia LAuberget była gotowa biec na każde jego skinienie.
Kiedy szli ścieżką prowadzącą od parkingu, on spojrzał na jej sportowe buty i dyskretnie – poufale, a równocześnie beztrosko – zapytał, czy mogliby pobiegać razem.
A Portia odpowiedziała:
– Może.
On uznał to za odpowiedź twierdzącą.
– Ja wyruszę pierwszy, dobrze? – szepnął. – A potem spotkamy się przy starej jaskini. Daj mi dziesięć minut. A potem pobiegnij za mną.
– Może.
Gdy znaleźli się na plaży, oszacowała, jak wielka jest jej nad nim władza i postanowiła nie rezygnować z najmniejszej nawet jej cząstki. Zrobiła szybko kilka ćwiczeń rozciągających, a potem pierwsza oddaliła się biegiem, najzupełniej ignorując Roberta. Przebiegła pół mili i znalazła się w odludnym parowie, o którym on jej mówił. Koło jaskini rosła grupka sosen, a pod nimi znajdowało się coś w rodzaju zachęcającego legowiska z miękkich zielonych i czerwonawych igieł. Portia usiadła na jakimś kamieniu i zaczęła się zastanawiać, czy Robert ją dogoni. Może będzie chciał się na niej zemścić za to, że go nie posłuchała, i zostanie z żoną i Lis? Jeżeliby tak zrobił, wzrósłby jej szacunek dla niego. (Chociaż Portia LAuberget nie czuła zbytniej potrzeby darzenia mężczyzn szacunkiem, zwłaszcza
takich mężczyzn jak Robert Gillespie.) Pomyślała, że lepiej będzie, jeżeli on się pojawi, bo jeżeli tego nie zrobi, to ona będzie miała zepsuty cały dzień. Rozejrzała się po małej polance – ponurej i otoczonej stromymi ścianami wznoszącymi się naokoło. Niebo nad jej głową pokryło się chmurami. O wiele mniej tu romantycznie, pomyślała, niż na plaży w Curacao czy Nassau. Ale z drugiej strony tutaj nie leżały porozrzucane kondomy.
Portia usiadła na igłach w miejscu zasłoniętym przez wysokie krzewy i świerki kanadyjskie. Upłynęło pół godziny, potem czterdzieści minut i w końcu pojawił się Robert. Biegł w jej stronę. Złapał oddech i zarobił sporo punktów, gdyż nie wspomniał o tym, że Portia zignorowała jego instrukcje. Wydymając usta, przyglądał się swojej klatce piersiowej.
Portia roześmiała się.
– O co chodzi? – spytała.
– Moja żona mówi, że rosną mi cycki.
Portia rozciągnęła swoją koszulkę trykotową i stanik.
– Może porównamy?
Potoczyli się pod sosny. Robert pocałował ją mocno, pieszcząc jej nagie piersi wierzchami dłoni. A potem wziął jej dłonie w swoje i położył je na jej piersiach. Ona zaczęła się gładzić, a jego język zsunął się tymczasem do jej pępka, a potem dalej – do ud i kolan. Pozostał tam, drażniąc ją, dopóki Portia nie wzięła głowy Roberta w obie ręce i nie skierowała jej stanowczym ruchem między swoje nogi. Jej uda uniosły się, a jej głowa przycisnęła się mocno do ziemi. Do jej wilgotnych od potu włosów przyczepiły się igły. Patrząc spod na wpół przymkniętych powiek na szybko płynące chmury, Portia zaczerpnęła tchu. Robert przykrył ją swoim ciałem i ich usta się spotkały w mocnym, brutalnym pocałunku. Robert założył właśnie jej nogi na siebie i wchodził w nią gwałtownie, kiedy w pobliżu ich ' głów trzasnęła gałązka.
Spośród drzew wyszła Claire i stanęła jak wryta w odległości sześciu stóp od nich. Zaszokowana podniosła rękę do ust.
– O Boże – krzyknęła Portia.
– Claire, skarbie… – zaczął Robert i uniósł się na kolanach.
Claire, oniemiała, wpatrywała się w jego pachwinę. Portia przypomniała sobie, że pomyślała wtedy: „Boże, ona ma osiemnaście lat. Chyba nie pierwszy raz w życiu widzi penisa".
Po chwili Robert trochę się pozbierał i zaczął gorączkowo szukać swoich szortów i koszulki trykotowej. Dziewczyna wciąż nie odrywała od niego wzroku, a Portia przyglądała się dziewczynie. To dziwne podglądactwo a troi podnieciło ją jeszcze bardziej. Robert złapał koszulkę i okręcił ją sobie wokół bioder. Uśmiechał się zawstydzony. Portia nie ruszała się. A po- | tem Claire odwróciła się, tłumiąc szloch, i zaczęła biec. Przebiegła obok jaskini i pognała z powrotem ścieżką.
– Cholera jasna – mruknął Robert.
– Nie przejmuj się.
– Co?
– No nie bierz tego tak poważnie. Każda nastolatka w pewnym momencie przeżywa szok. Porozmawiam z nią.
– To jeszcze dziecko.
– Nie myśl o niej – powiedziała Portia lekceważąco, a potem szepnęła: – Chodź do mnie.
– Ona…
– Ona nic nie powie. Mmmm, a co to jest? Jesteś wciąż gotowy. Widzę to.
– Co będzie, jak ona powie Lis?
– Chodź – ponagliła go bez tchu. – Nie przerywaj. Wejdź we mnie!
– Uważam, że powinniśmy wrócić.
Portia opadła na kolana, rozchyliła jego koszulę i wzięła jego członek głęboko w usta.
– Nie – szepnął Robert.
Stał z odwróconą głową i zamkniętymi oczami, nie mogąc opanować drżenia. W tejże chwili na polanę weszła Lis.
Claire musiała na nią wpaść prawie natychmiast i Lis albo dowiedziała się, albo wywnioskowała z jej zachowania, co zaszło. Teraz stanęła nad obnażoną parą i przyglądała się jej.
– Portia! – krzyknęła z wściekłością. – Jak mogłaś?!
Na jej twarzy malowało się takie samo przerażenie jak na twarzy Roberta.
Młoda kobieta wstała i otarła sobie usta stanikiem. Stanęła twarzą w twarz z siostrą i spokojnie, z dystansu obserwowała, jak tamtej czerwienieje szyja, napinają się ścięgna i drży ręka. Robert wciągnął szorty i rozejrzał się ponownie za koszulką. Wyglądało na to, że nie może wydobyć z siebie słowa. Portia tymczasem nie chciała zachowywać się jak uczennica przyłapana na gorącym uczynku.