Выбрать главу

– Jak mogłaś?

Lis schwyciła ją za ramię, ale ona cofnęła się szybko. Patrząc w oczy rozwścieczonej siostrze, ubrała się powoli, a potem bez słowa odeszła, zostawiając Lis i Roberta na polanie.

Portia wróciła na plażę, gdzie Dorothy zaczynała się pakować, bo tymczasem ochłodziło się i zanosiło się na deszcz. Dorothy spojrzała na Portię. Wyglądało na to, że wyczuła, że coś jest nie tak, nic jednak nie powiedziała. Wiatr wzmógł się i obie kobiety zaczęły pospiesznie zbierać kosze i koce, chcąc je następnie zanieść do samochodu. Wróciły jeszcze na plażę, szukając pozostałych uczestników pikniku. A potem zaczęła się ulewa.

Wkrótce w parku rozległy się syreny. Przyjechała policja. Przyjechali lekarze. Na zalanym deszczem skrzyżowaniu dwóch kanionów Portia spotkała siostrę prowadzoną przez dwóch wysokich strażników. Lis miała czerwone oczy, była ubłocona i rozczochrana. Wyglądała, jakby postradała zmysły.

Portia zrobiła krok w jej kierunku. – Lis! Co…?

Policzek był wymierzony spokojnie, ale tak silny, że Portia zachwiała się i przyklękła na jedno kolano. Zszokowana krzyknęła z bólu. Zastygłe w bezruchu siostry patrzyły na siebie przez dłuższą chwilę. Zaskoczony strażnik pomógł Portii wstać i powiedział, że Robert i Claire nie żyją.

– Nie! – krzyknęła Portia.

– Nie! – powtórzyła Lis, przedrzeźniając ją, a potem odepchnęła strażnika, podeszła do siostry i powiedziała jej do ucha schrypniętym szeptem: – Ty zabiłaś tę dziewczynę, ty to zrobiłaś, ty cholerna kurwo.

Portia spojrzała siostrze w twarz. Jej oczy stały się tak zimne jak wznoszące się naokoło nich skały.

– Żegnaj, Lis.

Było to rzeczywiście pożegnanie. Gdyż – jeżeli nie liczyć kilku krótkich, pełnych napięcia rozmów telefonicznych – te słowa były ostatnimi słowami, jakie padły między siostrami aż do dzisiejszego wieczora.

Indian Leap. Indian Leap było pierwszą rzeczą, o jakiej Portia pomyślała, kiedy Lis zaprosiła ją na dzisiejszą noc. Ta myśl tłukła jej się zresztą po głowie, kiedy była mowa o Szkółce Langdellów, i prawdę mówiąc za każdym razem, kiedy myślała o powrocie do Ridgeton – co zdarzało jej się ostatnio dość często, mimo że nie zwierzyła się z tego siostrze.

Indian Leap…

O Boże, Lis – pomyślała Portia – czy ty nie rozumiesz? Jest coś, co ciąży nad siostrami LAuberget i co nigdy nie przestanie nad nimi ciążyć. Tym czymś nie jest ta tragedia, tym czymś nie są te dwa zgony, tym czymś nie są gorzkie słowa i całe miesiące milczenia, które nastąpiły później, ale przeszłość, przeszłość, która doprowadziła nas pod te sosny i która z pewnością będzie nas w przyszłości ponownie prowadziła w miejsca równie okropne.

Przeszłość, ze wszystkimi swoimi duchami zmarłych.

Teraz Portia spojrzała na znajdującą się o dziesięć stóp od niej siostrę, która odłożyła łopatę, podeszła do przednich drzwiczek i wsiadła do samochodu.

Ich oczy się spotkały.

Lis zmarszczyła brwi, zaniepokojona wyrazem twarzy Portii. – O co chodzi? – zapytała.

Ale właśnie w tej chwili silnik włączył się z hałasem. Po czym zakrztu-sił się i zaczął prychać, podczas gdy wycieraczki rozgarniały wodę na przedniej szybie. A potem silnik zamarł i w ciemności rozlegały się tylko świst wiatru, szum deszczu i śpiewna muzyka jakiegoś wybitnego barokowego kompozytora.

24

Nie poszłam zawołać pomocy, bo do sąsiadów mam pół mili, a wie pan, na jaką burzę się zanosi. Chyba słuchał pan radia? No więc to nie miało sensu.

Te słowa popłynęły szybko z bladych ust drobnej blondynki. Blondynka przestała płakać i nalewała teraz brandy z zakurzonej butelki. Nalewała tak, jak się nalewa lekarstwo.

– A poza tym – powiedziała do Trentona Hecka – on mi powiedział, żebym tego nie robiła. A każdy, kto by go zobaczył, zrobiłby to, co on każe. O Boże, Boże. Przez cały czas myślałam: „Masz szczęście, bo byłaś dzisiaj u komunii".

Owen Atcheson wrócił z ogródka za domem do maleńkiego saloniku, gdzie stali Heck i ta krucha kobieta.

– Miałam szczęście – szepnęła kobieta i wypiła brandy. A potem znowu zaczęła płakać.

– On wyciągnął tylko jeden kabel – powiedział Owen i podniósł słuchawkę. – Już zreperowałem.

– On wziął mój samochód. Beżowe subaru kombi. Z osiemdziesiątego dziewiątego roku. Przepraszał mnie z dziesięć razy. Przepraszam, przepraszam, przepraszam… – Przestała płakać. – To właśnie to mam na myśli, mówiąc, że on jest dziwny. Możecie sobie panowie wyobrazić? Poprosił mnie o kluczyki, a ja oczywiście dałam mu je. A potem odjechał – taki skulony za kierownicą. Na podjazd nie trafił, ale drogę odnalazł prawidłowo. Chyba mogę ten samochód spisać na straty. Owen skrzywił się.

– Gdybyśmy przyszli tamtą drogą, wpadłby prosto na nas. Heck znowu spojrzał na małą czaszkę leżącą na ręczniku papierowym,

w którym ona mu ją wręczyła, nie chcąc dotykać kości.

– Możecie go znaleźć na szosie numer 315 – powiedziała kobieta.

– Jak to?

– On jedzie do Boyleston. Szosą numer 315.

– Tak powiedział?

– Spytał mnie o najbliższe miasto ze stacją kolejową. Powiedziałam mu, że to Boyleston. To on zapytał, jak się tam dostać. A potem poprosił mnie o pięćdziesiąt dolarów na bilet kolejowy. Dałam mu pieniądze. Nawet trochę więcej, niż chciał.

Heck przez chwilę wpatrywał się w telefon. Nie będzie już tego można utrzymać w tajemnicy – pomyślał. Bo przecież Hrubek zabił jedną kobietę i sterroryzował drugą. Heck westchnął. Miał jasną świadomość tego, że gdyby zadzwonił do Havershama – wtedy, po zorientowaniu się, że Hrubek kieruje się na zachód – Hrubeka by złapano i nie doszłoby do tragedii w Cloverton. Wszyscy policjanci, a Heck był przecież jednym z nich, pamiętają dobrze te swoje błędy, wskutek których komuś stała się krzywda. Pamięć o tych błędach wraca do nich, przyprawiając ich nieraz o bezsenność albo i o coś gorszego. Heck wiedział, że myśl o śmierci tej kobiety będzie najcięższą do zniesienia wśród podobnych jego myśli i że będzie ona do niego nieraz wracała, nie dając mu spokoju.

Teraz jednak miał tylko jedno pragnienie – pragnął, żeby ten facet został złapany. Chwycił gwałtownie słuchawkę. Zadzwonił do miejscowego szeryfa i zameldował, że Hrubek ukradł subaru. Poinformował też szeryfa, dokąd uciekinier prawdopodobnie zmierza. A potem, zwracając się do kobiety, powiedział:

– Szeryf mówi, że przyśle kogoś, kto zawiezie panią do przyjaciół albo krewnych. Jeżeli oczywiście pani tego chce.

– Tak, oczywiście, tak.

Heck przekazał odpowiedź kobiety szeryfowi. Kiedy odłożył słuchawkę, Owen zadzwonił do Gospody Marsden i ku swemu zdziwieniu przekonał się, że Lis i Portia jeszcze się tam nie zameldowały. Marszcząc brwi, zadzwonił do domu. Lis podniosła słuchawkę po trzecim sygnale.

– Lis, co wy tam robicie?

– Owen? Gdzie jesteś?

– Jestem we Fredericks. Dzwoniłem już przedtem. Myślałem, że wyjechałyście. Co wy tam robicie? Miałyście być w Gospodzie już godzinę temu.

Nastąpiła chwila przerwy. Owen usłyszał, że Lis woła:

– To Owen.

Co tam się dzieje – pomyślał. Przez telefon usłyszał grzmot. Lis wróciła i powiedziała, że zostały, żeby układać worki z piaskiem.