– Przelało się przez tamę. Mogliśmy stracić dom.
– Czy nic wam się nie stało?
– Nie, nic. Ale samochód ugrzązł na podjeździe. Strasznie leje. Nie możemy wyjechać. Nie ma samochodu, który mógłby nas podholować. A ty robisz we Fredericks?
– Ścigałem Hrubeka, który szedł na zachód.
– Na zachód! To znaczy, że jednak zawrócił.
– Lis, muszę ci coś powiedzieć… On kogoś zabił.
– Nie!
– Kobietę. W Cloverton.
– On idzie do nas?
– Nie, nie wygląda na to. Jedzie do Boyleston. Chyba po to, żeby pociągiem wyjechać poza teren stanu.
– Co mamy robić? Owen milczał przez chwilę.
– Nie będę go ścigał. Wracam do domu – powiedział wreszcie. Usłyszał jej westchnienie. – Dzięki, kochanie.
– Zostańcie w domu. Zamknijcie drzwi na klucz. Jestem od was tylko o piętnaście minut drogi… Lis?
– Tak?
Znów chwila milczenia.
– Będę tam wkrótce.
Heck i Owen pożegnali się z kobietą i wybiegli na deszcz. Potężne podmuchy wiatru popychały ich z tyłu. Poszli wzdłuż podjazdu do ciemnej drogi, która prowadziła do szosy.
Owen spojrzał na Hecka, który posuwał się naprzód ciężkim krokiem i z ponurą miną.
– Myśli pan o nagrodzie?
– Muszę przyznać, że tak. Oni prawie na pewno złapią go w Boyleston. Aleja muszę zadzwonić i poinformować ich. Nie chcę ryzykować. Nie chcę, żeby on jeszcze komuś zrobił krzywdę.
Owen zastanawiał się przez chwilę.
– Według mnie te pieniądze i tak się panu należą.
– Ci w szpitalu będą mieli inne zdanie na ten temat. Jestem tego pewien.
– Coś panu powiem. Niech pan jedzie na tę szosę prowadzącą do Boyleston. Jeżeli pan go złapie pierwszy, to świetnie. A jeżeli nie, to pozwiemy szpital. Ja sam poprowadzę sprawę.
– Pan jest prawnikiem? Owen kiwnął głową. I dodał:
– Nie wezmę od pana ani centa.
– Zrobiłby pan to dla mnie?
– Oczywiście.
Heck był zaskoczony tą szczodrością Owena. Zmieszany, uścisnął mu serdecznie dłoń. Szli dalej w milczeniu, aż dotarli do polanki, na której stał cadillac.
– Dobra. My z Emilem pojedziemy teraz na południe. Szukamy beżowego subaru, tak? Miejmy nadzieję, że on tak samo źle prowadzi samochód japoński jak amerykański. Świetnie, bierzmy się do pracy – powiedział Heck, a potem, wiedziony impulsem, dorzucił: – A może… już po tym wszystkim… spotkamy się kiedyś? Co pan na to? Może pojedziemy razem na ryby?
– Świetny pomysł. A teraz życzę powodzenia w łowach.
Heck i Emil pobiegli truchtem do zdezelowanego chevroleta stojącego przy drodze, o pięćdziesiąt jardów od miejsca, w którym zostawili Owena. Wsiedli do samochodu. Heck włączył klekoczący silnik, a potem pojechał szybko wśród zacinającego wściekle deszczu w stronę szosy numer 315, trzymając lewą stopę na pedale gazu i myśląc o swojej skromnej nagrodzie.
Szyld obracał się powoli na tle pokrytego kłębiącymi się chmurami nocnego nieba.
Doktor Richard Kohler popatrzył w stronę światła rozbłyskującego na zachodzie i roześmiał się głośno.
Jak to było w książce Mary Shelley? – zastanowił się. Czy to nie błyskawicę wykorzystał jej bohater dla ożywienia potwora?
Kohler przypomniał sobie teraz bardzo wyraźnie pierwsze spotkanie z pacjentem, którego można było uważać za potwora podobnego do tego stworzonego przez Frankensteina. Przypomniał sobie, jak cztery miesiące temu, w dwa tygodnie po procesie i osadzeniu Michaela w Marsden – zafascynowany jako człowiek i jako profesjonalista – wszedł powoli na ponury, pilnie strzeżony Oddział E i spojrzał na ogromną, zgarbioną sylwetkę pacjenta spoglądającego złowrogo spod ciemnych brwi.
– Jak się masz, Michael? – zapytał.
– Oni słu-cha-ją. Czasami człowiek musi wymazać z umysłu wszystkie myśli. Robił to pan kiedyś? Wie pan, jakie to trudne! To podstawa Medytacji Transcendentalnej. Niech pan oczyści umysł, panie doktorze. Niech pan spróbuje.
– Chyba nie potrafię.
– Jeżeli uderzę pana tym krzesłem, pana umysł będzie zupełnie pusty. Sęk jednak w tym, że wtedy będzie pan też martwy.
Wypowiedziawszy te słowa, Michael zamilkł, a następnie milczał przez kilka dni.
Szpital w Marsden, podobnie jak ten w Cooperstown, był szpitalem stanowym i znajdowało się w nim tylko kilka okropnych sal terapii. Jednak Kohler załatwił dla uczestników swojego programu pewną liczbę pokoi. Nie były one luksusowe. Panowały w nich przeciągi, było w nich zimno, a ich ściany zostały pomalowane farbą w niepokojącym kolorze rozbie-lonej zieleni. Ale te pokoje były przynajmniej oddzielone od tej części szpitala, w której przebywali pacjenci poważniej chorzy. Poza tym fakt, że były wydzielone, napełniał tych, co w nich przebywali, poczuciem własnej godności. Znajdowały się tu zabawki edukacyjne i książki, i przybory do malowania i rysowania – nawet niebezpieczne ołówki, którymi oficjalnie nie wolno się było pacjentom posługiwać. Kohler zachęcał swoich pacjentów do uprawiania twórczości plastycznej i do wyrażania siebie. Na ścianach ich pokoi terapii widniały graffiti i wisiały obrazy, rysunki i wiersze, których autorami byli oni sami.
W sierpniu Richard Kohler rozpoczął walkę o włączenie Michaela do swojego programu terapii zajęciowej. Wybrał właśnie Michaela, bo Michael był inteligentny, bo wyglądało na to, że chce wyzdrowieć, oraz dlatego, że Michael zabił człowieka. Zresocjalizowanie pacjenta takiego jak Michael Hrubek (bo takich pacjentów się nie łeczyłó) byłoby najlepszym dowodem skuteczności technik terapeutycznych stosowanych przez Kohlera. Kohler mógłby dzięki niemu dostać pieniądze z Departamentu Zdrowia Psychicznego, wzrósłby też znacznie jego prestiż. Jednak Kohlera bardziej interesowało to, że pomógłby człowiekowi, który cierpi, i to cierpi okropnie. Gdyż Michael był inny niż ci schizofrenicy, którym obojętny jest własny los. Michael był postacią tragiczną, gdyż stan jego zdrowia był na tyle dobry, że pozwalał mu zdawać sobie sprawę z tego, jak wygląda normalne życie. Wskutek tego cierpiał katusze na myśl o przepaści istniejącej między tym, kim w istocie był, a tym, kim mógł być. Michael należał do tej kategorii pacjentów, z którą Kohler najbardziej pragnął pracować.
Nie znaczy to jednak, że Michael z entuzjazmem odniósł się do pomysłu włączenia go do programu Kohlera.
– O nie, ty skurwysynu, za nic!
Nękany objawami paranoidalnymi i podejrzliwy Michael odmówił wzięcia udziału w programie. Nie chciał mieć nic wspólnego z Kohlerem czy kimkolwiek z Marsden. Siedział w kącie swojego pokoju, mrucząc coś do siebie i podejrzliwie patrząc na lekarzy i innych pacjentów. Ale Kohler się uparł. Po prostu nie chciał zostawić Michaela w spokoju. Przez pierwszy miesiąc jego pobytu na Oddziale E – podczas którego widywali się codziennie – kłócili się zawzięcie. Michael wygłaszał bombastyczne tyrady i wrzeszczał, bo był przekonany, że Kohler, podobnie jak inni, jest spiskowcem. Kohler zmieniał temat i pytał go o jego fantazje, próbując przełamać jego opór.
W końcu, zmęczony agresywnością Kohlera i udręczony aplikowanymi w potężnych dawkach lekami, Michael niechętnie zgodził się wziąć udział w programie terapii zajęciowej. Stopniowo Kohler przedstawiał go innym pacjentom – najpierw pojedynczym osobom, a potem całym grupom. Chcąc go zachęcić do mówienia o przeszłości i o urojeniach, lekarz dawał mu „łapówki" w postaci podręczników historii, które podkradał z biblioteki we Framington, bo w Marsden praktycznie nie było żadnego księgozbioru. Podczas sesji indywidualnych Kohler wywierał psychiczny nacisk na młodego człowieka, rozbudzając jego emocje. Zmuszał go też do przebywania z innymi pacjentami i badał jego urojenia i sny.
– Michael, kto to jest Ewa?
– Aha, już. Już panu mówię. Figę z makiem.
– Co miałeś na myśli, mówiąc: „Chcę wyprzedzić niebieskie mundury"?
– Czas spać. Gasić światła. Dobranoc, panie doktorze. I tak to szło.
Pewnego dnia, sześć tygodni temu, kiedy było zimno i mokro, Michael znalazł się na boisku i tam, pod okiem grubiańskiego strażnika spacerował po bieżni. Chodząc tak, patrzył przez płot na farmę znajdującą się na terenie szpitala. Jak większość schizofreników, cierpiał na stępienie uczuć – nie okazywał przeważnie emocji. Ale tego dnia najwyraźniej podziałał na niego ponury krajobraz, gdyż zaczął płakać.
– Żal mi było tych biednych, moknących na deszczu krów – powiedział później Kohlerowi. – Bóg powinien coś dla nich zrobić. Bo tamte lody są już połamane.
– Lody są połamane? Co chcesz przez to powiedzieć?
– Biedne krowy. Już nigdy nie wrócą do pierwotnego stanu. To oczywiste. Ale lody są połamane. Nie rozumie pan?
Kohlera nagle olśniło. Doznał czegoś, co jest podobne do doznania pacjenta poddanego elektrowstrząsom.
– Ty masz na myśli – szepnął, starając się opanować podniecenie – ty chcesz powiedzieć, że „lody są przełamane".
Za pomocą tego komunikatu – komunikatu podobnego do tamtego, który odkryła doktor Anna Muller – Michael usiłował wyrazić swoje najskrytsze uczucia. Chciał powiedzieć, że w jego życiu nastąpiła radykalna zmiana. Wzruszył ramionami, a potem zaczął płakać – nie ze strachu, ale dlatego, że było mu smutno.
– Tak mi ich żal. – Stopniowo uspokajał się. – Chyba trudno być farmerem. Ale ja bym chyba chciał…
– Czy interesowałaby cię – zapytał Kohler z biciem serca – praca na farmie?