Выбрать главу

Lowe doszedł do wniosku, że powinni zamilknąć. Szli w milczeniu wąwozem i czuli, że ten wąwóz ich dusi. Kiedy uszli ze trzydzieści jardów, usłyszeli, że w pobliżu coś się rusza. Dźwięk był niewyraźny i mógł pochodzić od porzuconej torby plastikowej trzepoczącej na wietrze. Sęk w tym, że wiatru nie było. Może to sarna? Ale sarny nie chodzą po lesie, nucąc sobie pod nosem. Sanitariusze popatrzyli na siebie i sprawdzili, czy mają broń – w szpitalu przydzielono każdemu pojemnik z gazem łzawiącym i gumową pałkę. Chwycili pałki mocniej i szli dalej pod górę.

– On nie ma zamiaru zrobić nikomu krzywdy – stwierdził Lowe i zaraz dodał: – Ja miałem z nim często do czynienia.

– To mnie cieszy – szepnął Jessup. – Ale zamknij się, do cholery. Zawodzenie przypominało Stuartowi Lowe, pochodzącemu ze stanu

Utah, skomlenie złapanego w pułapkę kojota, który nie ma szans na przeżycie nocy.

– O, teraz głośniej – powiedział niepotrzebnie Stuart, a Frank Jessup był tak przestraszony, że go nawet nie uciszył.

– To pies – domyślił się Lowe.

Ale to nie był pies. Dźwięki wydobywały się z potężnego gardła Michaela Hrubeka, który z zaskakująco głośnym trzaskiem wyszedł na środek ścieżki o dwadzieścia stóp od sanitariuszy i stanął jak wryty.

Lowe, który przypomniał sobie, że wiele razy kąpał Hrubeka, cackał się z nim i przemawiał mu do rozsądku, poczuł się nagle przywódcą. Wysunął się do przodu i powiedział:

– Cześć, Michael. Jak się masz? W odpowiedzi usłyszał tylko bełkot.

– Hej, to pan Michael! – krzyknął Jessup. – Mój ulubiony pacjent! Nic się panu nie stało?

Hrubek ubrany był tylko w zabłocone szorty. Jego niebieskawa twarz wyglądała przerażająco. Miał zaciśnięte wargi i oczy opętańca.

– Nie jest ci zimno? – zapytał Lowe, z wysiłkiem wydobywając z siebie głos.

– Jesteście agentami Pinkertona, wy skurwiele.

– Nie. To ja, Frank. Pamiętasz mnie przecież. Jestem ze szpitala. Znasz też Stu. Jesteśmy sanitariuszami. Przecież ty nas znasz. Hej… – Frank roześmiał się dobrodusznie. – A co ty tu robisz bez ubrania?

– A dlaczego wy, skurwysyny, chowacie się w swoich ubraniach? – warknął pogardliwie Hrubek.

Nagle Lowe uświadomił sobie, jak poważna jest sytuacja. Boże drogi, przecież oni nie są w szpitalu. Nie ma przy nich całego personelu. Nie ma telefonu, nie ma psychiatrycznych pielęgniarek, które trzymają w pogotowiu dwieście miligramów fenobarbitalu. Lowe poczuł, że jest mu słabo ze strachu, i nie ruszył się z miejsca, kiedy Hrubek, ścigany przez Jessupa, uciekł z krzykiem w głąb wąwozu.

– Frank, poczekaj! – krzyknął.

Ale Jessup nie czekał. Więc i Lowe, aczkolwiek niechętnie, puścił się w pogoń za niebieskogłowym potworem sadzącym długimi susami naprzód. Głos Hrubeka odbijał się echem w wilgotnym wąwozie. Hrubek błagał, żeby do niego nie strzelali i nie torturowali go. Lowe dogonił Jessupa i zaczęli biec obok siebie.

Przedzierali się przez zarośla, wywijając pałkami jak maczetami. Jes-sup ciężko dyszał.

– O Jezu, te kamienie. Jak on może biec po tych kamieniach? – dziwił się.

A Lowe nagle coś sobie przypomniał. Przypomniał sobie, jak Hrubek stał któregoś dnia za głównym budynkiem szpitala z butami zawieszonymi na szyi i jak potem zaczął boso chodzić w kółko po żwirze, przemawiając niewyraźnie do własnych stóp i namawiając je, żeby stwardniały. Było to w zeszłym tygodniu.

– Frank – powiedział Lowe zasapany – coś jest nie tak. Powinniśmy…

A w następnej chwili już lecieli.

Żeglowali przez czarne powietrze. Drzewa i krzewy śmigały wokół nich. Wylądowali w rowie, który Hrubek z łatwością przeskoczył. Lecąc w dół, uderzali o gałęzie i kamienie. Ich ciała stoczyły się szybko i walnęły ciężko o ziemię. Lowe poczuł lodowaty chłód w udzie i ramieniu. Obaj leżeli nieruchomo w szarym błocie.

Jessup poczuł smak krwi. Lowe zaczął oglądać swoje zgięte palce, ale zaraz przestał się nimi zajmować, bo kiedy starł błoto z przedramienia, okazało się, że to nie było błoto, tylko rozległa, długa na stopę rana.

– A to chuj – zawył – ja go zabiję. Kurwa. Wykrwawię się na śmierć. Kurwa mać…

Lowe przetoczył się na plecy, a potem usiadł, przyciskając dłonią zranione, pozbawione skóry miejsce, przerażony widokiem własnego, gorącego, żywego mięsa. Jessup leżał nieruchomo w cuchnącym metanem błocie i oddychał płytko, bo z przerażenia potrafił zaczerpnąć tylko kilka centymetrów sześciennych powietrza. Zachłysnął się. Dopiero po chwili był w stanie wyszeptać:

– Ja myślę…

Lowe nigdy się nie dowiedział, co Jessup myślał, bo w tym momencie pojawił się obok nich Hrubek, który schylił się niedbale, odepchnął go na bok i zabrał obu sanitariuszom przyczepione do pasków zbiorniki z gazem łzawiącym. Potem rzucił zbiorniki w zarośla i odwrócił się gwałtownie w stronę Stuarta Lowe, który spojrzał mu w twarz i zaczął krzyczeć.

– Przestań! – ryknął na niego Hrubek.

Lowe umilkł i, korzystając z tego, że Hrubek też się boi, wygramolił się z pułapki. Jessup zamknął oczy i zaczął coś bełkotać.

Lowe podniósł pałkę.

– Jesteście nasłani. Pinkerton was nasłał – warknął Hrubek. – Pink-er-ton. Jesteście na-sfo-ni. A ty, zasrany sanitariuszu, wyglądasz słabo. Masz rozwaloną rękę. Dobrze się spisaliście, ale nie powinniście byli mnie ścigać. Ja muszę się zająć śmiercią.

Gumowa pałka w ręce Lowe'ego pozostała przez chwilę uniesiona, ale zaraz potem wylądowała z łoskotem u jego stóp. Lowe puścił się biegiem w las. Pędził na oślep, bo jego odwaga nagle ulotniła się.

– Nie zostawiaj mnie, Stu – krzyknął do niego Jessup, nie unosząc głowy z błota. – Ja nie chcę umierać sam.

Hrubek popatrzył za uciekającym Stuartem, a potem ukląkł na plecach Jessupa, wpychając mu głowę głębiej w błoto. Sanitariusz poczuł smak ziemi i trawy. Zapach tej ostatniej przypomniał mu dzieciństwo. Zaczął płakać.

– Ty głupi dupku – powiedział Hrubek, a potem wpadł we wściekłość. – Twoje ubranie też na nic mi się nie zda.

Stuknął w napis: Stanowa Płacówka Zdrowia Psychicznego w Mars-den, wyhaftowany na kombinezonie Jessupa

– Jaki z ciebie pożytek – powiedział, a potem zaśpiewał: – Dobranoc paniom, dobranoc. Zobaczę pewnie, jak płaczecie…

– Wypuścisz mnie, co, Michael?

– Ty mnie wyśledziłeś. A to, co robię, miało być niespodzianką. Dobranoc paniom, dobranoc, zobaczę, jak umieracie.

– Ale, Michael, ja nikomu nie powiem. Puść mnie, Michael, puść, dobrze? Błagam cię. Ja mam żonę.

– A masz żonę. A ładna jest ta twoja żona? Często ją pieprzysz? Dymasz ją tak jak jakiś zbok, co? Podaj mi jej adres.

– Błagam cię, Michael.

– Przykro mi – szepnął Hrubek i pochylił się.

Sanitariusz krzyknął bardzo głośno. Hrubek z nieopisaną przyjemnością zauważył, że ten krzyk spłoszył wspaniałą sowę, która zerwała się do lotu z pobliskiego dębu i – złotawa w niebieskawym świetle księżyca – przeleciała w odległości pięciu stóp od jego twarzy.

…powtarzam: Państwowa Służba Meteorologiczna ostrzega mieszkańców hrabstw Marsden, Cooper i Mahican, że zbliża się burza. Spodziewane są wiatry wiejące z prędkością osiemdziesięciu mił na godzinę, tornada i powodzie w nisko położonych okolicach. Rzeka Marsden osiągnęła już poziom zagrażający powodzią, spodziewane jest też dalsze podniesienie poziomu jej wód o co najmniej trzy stopy. Najwyższy prawdopodobnie osiągnie około pierwszej łub drugiej w nocy. W miarę napływu informacji będziemy nadawać dałsze komunikaty…

Portia zastała ich w gabinecie, pochylonych nad stereofonicznym radiem szafkowym z tekowego drewna. Oboje mieli ponure miny.