Выбрать главу

– Założę się, że pani wie, jak posługiwać się swoją bronią – rzekł cicho Trenton, zwracając się do Lis. – Sądzę jednak, że nie posługiwała się nią pani dotychczas, w każdym razie nie w takiej sytuacji jak ta. – Nie czekając na potwierdzenie, mówił dalej: – Chciałbym, żeby pani zgasiła wszystkie światła w domu. I proszę się trzymać z daleka od okien. Ja będę uważał na dom. Jeżeli będą mnie panie potrzebowały, to proszę zapalić światło na chwilę i zaraz zgasić. Przybiegnę natychmiast.

To powiedziawszy, wyszedł i zniknął w strugach deszczu. Lis zamknęła za nim drzwi.

– Boże, Lis – szepnęła Portia.

Było jednak tyle rzeczy, które mogły ją szokować, że Lis nie miała pojęcia, o co jej chodzi.

Doktor Ronald Adler już dawno przestał myśleć o żonie. O tym, jak ona smakuje, o wypukłościach jej ud, o jej skórze, o zapachu jej włosów – nie myślał już o żadnej z rzeczy, które tak zaprzątały jego pamięć jakiś czas temu.

Zwłaszcza od kiedy zadzwonił do niego kapitan Haversham i przekazał mu najświeższe wiadomości.

– Hrubek właśnie zamordował kobietę – warknął. – W Cloverton. Stało się, doktorku.

– O Boże.

Adler zamknął oczy. Przyszła mu do głowy wariacka myśl, że Hrubek popełnił tę zbrodnię wyłącznie po to, żeby dopiec właśnie jemu. Trzymał słuchawkę w drżących dłoniach i słuchał, jak policjant opowiada ze źle skrywaną wściekłością, w jaki sposób Hrubek zabił tę kobietę, jak wyciął jej na piersiach napis i jak potem ukradł motocykl i uciekł do Boyleston.

– Motocykl? Wyciął jej napis?

– Tak, na piersiach. Zginęli też dwaj policjanci z Gunderson. Patrolowali szosę numer 236 i raz połączyli się z nami, żeby złożyć meldunek na temat Hrubeka. I tyle ich słyszeliśmy. Jesteśmy pewni, że on ich zabił i wyrzucił gdzieś ich ciała. A pan twierdził, że on jest nieszkodliwy! Boże drogi, człowieku. Co pan sobie w ogóle myśli? Będę u pana za pół godziny.

W słuchawce zapadła cisza.

Teraz Adler idzie do swojego gabinetu z kafeterii szpitalnej, w której odebrał ten straszny telefon i w której później, oniemiały, siedział przez trzydzieści minut. Idzie, ale z trudem.

Jest sam w ciemnym korytarzu i zatrzymuje się na chwilę, myśląc o fizjologicznej reakcji łańcuchowej, która właśnie powoduje, że włosy na karku mu się jeżą, że oczy zachodzą mu łzami i że genitalia mu się kurczą. Myśli też o nerwie błędnym i o wzroście poziomu adrenaliny we krwi, ale przede wszystkim myśli o tym, że cholernie się boi.

Korytarz ma 130 stóp długości. Jest w nim dwadzieścioro drzwi i wszystkie z wyjątkiem ostatnich prowadzących do jego gabinetu są zamknięte i ciemne. Dla oszczędności usunięto z korytarza co drugą żarówkę, a te, które pozostały, są przeważnie przepalone. Od korytarza odgałęziają się trzy inne korytarze. We wszystkich trzech jest ciemno jak w grobie.

Adler patrzy w głąb korytarza i zastanawia się: dlaczego ja nie idę?

Wyszedł właśnie z wnęki, w której jest winda, i wie, że Haversham czeka na niego niecierpliwie w gabinecie. A mimo to stoi jak skamieniały. Na miękkich nogach. Stara się nie widzieć okropnej zjawy – ogromnej bladej zjawy, która wystawiła głowę z pobliskiego korytarza i która cofnęła się w ciemność.

Okropne zawodzenie pacjentki ustało, wyje natomiast wiatr. Jego wycie odbija się echem w piersi Adlera, kiedy ten myśli: już dobrze. W porządku, dosyć.

Adler robi pięć kroków. I znowu się zatrzymuje – pod pretekstem, że musi przejrzeć papiery, które ma przy sobie.

W tejże chwili uderza go nagła myśl – myśl, że Michael Hrubek wrócił, żeby go zabić.

Fakt, że ta myśl jest sprzeczna z wszelką logiką, nie powoduje wcale zmniejszenia się jego strachu. Adler wzdryga się niespokojnie, kiedy winda, wezwana z dołu, rusza z miejsca. Słyszy jakiegoś pacjenta, który wydaje gardłowy jęk, pełen bezbrzeżnego smutku. Kiedy ten dźwięk dociera do jego uszu, on stawia jedną stopę przed drugą i zaczyna iść.

Nie, nie – Michael Hrubek nie ma zamiaru go zabić. Michael Hrubek nawet go nie zna osobiście. Michael Hrubek na pewno nie mógłby tak szybko wrócić do szpitala, nawet gdyby rzeczywiście chciał wypruć trzewia jego dyrektorowi.

Doktor Ronald Adler – weteran służby zdrowia, który przepracował całe długie lata w stanowych szpitalach psychiatrycznych, doktor Ronald Adler – średnio zdolny absolwent jakiejś prowincjonalnej akademii medycznej, ten doktor Ronald Adler wierzy, że jest bezpieczny.

Ale człowiek, który nie tak dawno trzymał głowę między nogami żony, człowiek, który lepiej zażegnuje konflikty na zebraniach Zarządu niż leczy choroby psychiczne, człowiek, który teraz idzie tym ponurym korytarzem o kamiennych ścianach – ten człowiek jest sparaliżowany strachem, słysząc dźwięk własnych kroków.

Boże, nie pozwól mi umrzeć.

Ma wrażenie, że jego gabinet znajduje się o całe mile od niego. Patrzy na biały trapez światła padającego na betonową podłogę korytarza przez jakieś otwarte drzwi. Idzie dalej, mija jeden z głównych korytarzy i śmieje się nerwowo na myśl, że nie jest w stanie odwrócić głowy i spojrzeć w głąb tego korytarza. Wydaje mu się, że jeżeli tam spojrzy, to – jak na kolorowym filmie – zobaczy Michaela Hrubeka sięgającego mu w głąb ust. Nie może pozbyć się myśli o pewnym fragmencie historii choroby Michaela, fragmencie, który czytał tego wieczora. Przypomina sobie ze szczegółami, jak pacjent opisywał, w jaki sposób wyrwie lekarzowi śledzionę. No, dosyć już tego! Dosyć!

Adler idzie dalej korytarzem i zaczyna go nękać kolejna okropna myśl – że nie zdoła zapanować nad pęcherzem. Jest wściekły na żonę za to, że tego wieczora złapała jego penisa i niechcący wywołała u niego myśl o tym, że nie utrzyma moczu. Adler czuje, że musi oddać mocz. Musi koniecznie. Ale męska toaleta jest dość daleko w korytarzu, do którego teraz podchodzi. O tej porze nocy w toaletach jest ciemno. Adler zastanawia się, czy nie oddać moczu na ścianę.

Nie chce umrzeć.

Słyszy kroki. Nie. Tak? Czyje to kroki? Duchów. Jednej kobiety i dwóch policjantów. Co to za dźwięki

Aha, to są jego własne stopy. A może nie? Adler wyobraża sobie pisuar. Odwraca się w stronę, gdzie znajduje się toaleta, i zaczyna iść ciemnym korytarzem. Podczas tego marszu przychodzi mu do głowy pewna myśl, myśl, że ucieczka Michaela Hrubeka to kara za wszystkie jego przewinienia i błędy lekarskie. Ta ucieczka to kara za ściągawki, którymi posługiwał się na egzaminach z chemii organicznej, za zgubienie wykresów temperatury, za błędnie wypisane recepty, za to, że nieraz – przed przepisaniem dużych dawek nardilu – zapomniał zapytać o tętniaki. Ta ucieczka jest jak wyciągnięcie wędki, na której końcu znajduje się ważąca dwadzieścia funtów rozdęta, prawie martwa ryba.

A niech cię, sukinsynu – warknął Haversham po odłożeniu słuchawki.

Dyrektor szpitala i patrzący szklanymi oczami Peter Grimes, milcząc, wlepili w niego wzrok. Deszcz bębnił głośno o szyby okienne w gabinecie Adlera. Wiatr zawodził.

– Mamy następną wiadomość – mówił dalej Haversham. – Tym razem z Ridgeton. Jest meldunek, że ktoś wjechał na cherokee i zepchnął go z szosy. Obaj kierowcy zniknęli w lesie. Ten cherokee, którego uderzono, należy do Owena Atchesona.

– Owena…?

– Męża tej kobiety, która zeznawała w procesie na niekorzyść Hrubeka. No, tego faceta, który tutaj był.

Więc teraz są już być może cztery trupy.

– Wiadomo na pewno, że to Hrubek to zrobił?

– Oni tak przypuszczają. Nie wiedzą tego jeszcze z całą pewnością. Dlatego pan nam jest potrzebny.

– O Jezu – jęknął Adler i zakrył sobie oczy rękami. – Cztery trupy – wyszeptał.