– A dlaczego to takie ważne?
– Bo musisz zrozumieć, dlaczego powiedziałam wtedy do ciebie te straszne słowa. A poza tym to ja muszę się czegoś dowiedzieć od ciebie. Spójrz na mnie. No popatrz na mnie!
– No dobrze, powiedziałaś mi, że się z kimś widywałaś. Co z tego? Co to ma wspólnego z Indian Leap?
– Oj Portio…
Lis musiała niechcący zaczerpnąć za dużo powietrza, bo poczuła nagle ostre ukłucie w piersiach. Opuściła głowę do podciągniętych kolan, chcąc, żeby ból się zmniejszył. Wśród pełnej napięcia ciszy, która teraz między nimi zaległa, Lis poczuła, że ból odpływa. Podniosła głowę i spojrzała w twarz siostrze. Już miała coś powiedzieć, kiedy rozległ się słaby grzmot. W tejże chwili oczy Portii zwęziły się, bo Portia zrozumiała.
– O nie – powiedziała.
– Tak – potwierdziła Lis. – Tak. Moim kochankiem był Robert Gil-lespie.
To od jak dawna zna pan Atchesonów?
Kierowca dżipa miał wąską twarz i szyję obwisłą jak indyk. Jego stary pojazd z trudem piął się pod górę, wjeżdżając na pagórek położony na północ od śródmieścia Ridgeton. Rosły człowiek siedzący obok niego obserwował jego czynności związane z prowadzeniem samochodu z zainteresowaniem, które jemu wydało się nienaturalne.
– Ooo, długie lata – powiedział. – Naprawdę od lat.
– Ja znam Owena – stwierdził kierowca. – Rozmawiałem z nim kilka razy. Wpadaliśmy na siebie w sklepie żelaznym. To przyzwoity facet. Jak na prawnika.
– Ja ich znam chyba ze sto lat.
– Słucham?
– Zwłaszcza Lis-bone.
– Wydawało mi się, że jej imię inaczej się wymawia. No, ale pan zna ich chyba lepiej niż ja. – Dżip podskoczył na jakimś wyboju. – Miał pan szczęście, że pan na mnie trafił. Dzisiaj nikt nie jeździ z powodu tej burzy. Ci faceci od pogody straszyli, że będzie okropna, ale teraz tylko trochę pada.
Potężny mężczyzna nie odpowiedział.
Dżip przejechał przez skrzyżowanie Cedar Swamp Road i North Street. Kierowcy przez chwilę wydawało się, że widzi kogoś, kto – zaskoczony ich obecnością – odwraca się szybko, a potem chowa się za pagórkiem koło rowu irygacyjnego. Równocześnie na niebie pojawiła się potężna błyskawica i naokoło zatańczyły cienie. W pobliżu spadła gałąź. Kierowca uznał, że ta postać, którą widział, to było złudzenie wywołane przez nagłe światło błyskawicy, mgłę i deszcz. Dodał gazu, jadąc krętą, nierówną Cedar Swamp Road.
– Ta droga to po prostu skandal. Kiedy oni ją wreszcie naprawią? Kiedy wyleją tu nowy asfalt? Niech pan patrzy, ile tu błota i gałęzi!
– Błota i gałęzi – powtórzył potężny mężczyzna. – Błota i gałęzi. Oj, chyba popełniłem błąd – pomyślał kierowca.
– Co się stało z pana samochodem? – zapytał.
– Błota i gałęzi, może i tak. O tym to ty wiesz więcej. Kiedy pasażer nie dodał już nic, kierowca powiedział:
– Aha.
– Wyślizgnął się spode mnie na śliskiej drodze. Przekręcił się. Przekoziołkował.
– A policja? Nie przyjechała?
– Policja jest zajęta gdzie indziej. Dwaj policjanci. Dwaj młodzi policjanci. Bardzo mi ich szkoda. Biedni chłopcy z Gunderson. Ale nie miałem wyjścia.
Nigdy więcej, pomyślał kierowca. Nigdy, nigdy, deszcz nie deszcz, złamana ręka czy zdrowa, nigdy.
Potężny mężczyzna wpatrywał się przez chwilę w drzewa za szybą, a potem w wielkim skupieniu siedem razy otworzył i zamknął drzwi szoferki.
– Był pan kiedyś w wojsku? – zapytał.
Jaka odpowiedź będzie najlepsza? – zastanowił się kierowca, a potem odrzekł:
– Tak, odbyłem służbę. Stacjonowaliśmy w…
– Był pan w wywiadzie wojskowym?
– Nie. Byłem piechurem. Potężny mężczyzna zmarszczył brwi. – Co to znaczy?
– Prosty żołnierz. Byłem w piechocie.
– Był pan prostym żołnierzem?
– Tak.
– Aha. Ciekawe, czy pan wie, gdzie postrzelono Abrahama Lincolna.
– Hm…
– W głowę. Albo w teatrze. Obie te odpowiedzi są prawidłowe.
– Oczywiście, wiem. – O Boże, co ja zrobiłem. – No, w końcu zrobiła się porządna burza. Nie sądziłem, że aż taka. Dobrze, że mam samochód z napędem na cztery koła.
– Z napędem na cztery koła – powtórzył mężczyzna. – A właściwie co to takiego?
– Pan tego nie wie? – Kierowca parsknął śmiechem. – Każdy wie, co to jest napęd na cztery koła.
Potężny mężczyzna spojrzał na niego z wściekłością, a on potarł sobie wierzchem dłoni zarośnięty policzek i dodał:
– To był pewnie taki żart, co?
– Nieźle sobie radzisz – warknął pasażer, pochylając swoją okrągłą twarz do jego twarzy. – Ale jeżeli ktoś był daleko, w jakimś innym kraju, i to przez długi czas, to chyba może tego nie wiedzieć?
– No tak, to możliwe.
– A co, jeżeli ktoś z roku 1865 pojawiłby się nagle w naszych czasach? Czy uważa pan, że ktoś taki by wiedział, co to jest napęd na cztery koła?
– No raczej nie – powiedział przerażony kierowca. – Wie pan, co ja myślę? Myślę, że powinniśmy jednak pojechać do szpitala. Tam by panu obejrzeli rękę.
Potężny mężczyzna otarł sobie twarz dłonią o krótkich palcach wieśniaka, tak samo żółtych jak jego zęby, a potem wyjął z kieszeni niebiesko-czarny pistolet. Podniósł go do twarzy, powąchał go i polizał lufę.
– O Boże – szepnął kierowca i zaczął się modlić.
– Zawieź mnie do Atchesonów – ryknął mężczyzna. – Zawieź mnie tam natychmiast!
Przejechawszy kilka mil, kierowca zatrzymał dżipa. Ręce mu drżały, a pęcherz prawie odmawiał posłuszeństwa. Nigdy sobie nie wybaczę, że zrobiłem to Atchesonom, pomyślał, ale tak musiało być.
– To tutaj – powiedział. – Tam jest podjazd.
– Nie widzę tabliczki z nazwiskiem.
– Jest tam. Tam! Na skrzynce na listy. Zasłania ją róża. Widzi pan nazwisko? Chce pan mnie zabić?
– Wysiadaj z samochodu. Chcę, żeby był zepsuty. Tak żeby nie można nim było jeździć.
– Chce pan, żeby mój dżip był zepsuty?
– Tak.
– Dobrze. Ja mogę go unieruchomić. Wysiądźmy obaj. Proszę pana tylko, niech mi pan nie robi krzywdy.
– Miałeś kiedyś ochotę pojechać do Waszyngtonu?
– Do Waszyngtonu – stolicy kraju?
– Oczywiście! Kogo obchodzi stan Waszyngton?
– Nie, nie. Nigdy. Przysięgam.
– To dobrze. A teraz pokaż mi, jak unieruchomić samochód.
– Trzeba zdjąć głowicę rozdzielacza zapłonu i wyrzucić ją. Samochód nie ruszy.
– Zrób to.
Kierowca otworzył maskę i usunął głowicę. A potem głowica poleciała w las. Kierowca wyglądał na niepocieszonego. Włosy miał mokre, po pomarszczonej twarzy spływała mu woda. Potężny mężczyzna zwrócił się do niego:
– Myślisz pewnie, że jestem głupi. Mówisz, że nie chcesz jechać do Waszyngtonu, mając nadzieję, że ja ci każę tam pojechać, tak?
– Tak, proszę pana – powiedział kierowca zdławionym głosem.
– No dobra. Chcę, żebyś pobiegł. Żebyś pobiegł do Waszyngtonu – stolicy kraju i powiedział im, że nadszedł czas zemsty.
– Czy pan chce mi strzelić w plecy?
– Masz im to powiedzieć.
– Czy pan…
– RUSZAJ! BIEGIEM!
Kierowca pobiegł, nie oglądając się za siebie i mając pewność, że straci życie, nim oddali się na odległość dziesięciu stóp. A potem dwudziestu. A potem pięćdziesięciu. Biegł tak w strugach deszczu, czekając na śmierć. Nie obejrzał się ani razu i dlatego nie widział, że potężny mężczyzna, trzymając podniesiony pistolet (jak dziewiętnastowieczny agent Pinkertona) posuwa się powoli, idąc po pokrytym błotem żwirowanym podjeździe.