O Boże, spraw, bym po tym wszystkim nie zginął od pioruna.
Owen spojrzał w głąb Cedar Swamp Road, którą pięć minut wcześniej przejechał, rozpryskując brudną wodę deszczową, dżip będący według niego dżipem Willa McCaffreya. Owen domyślił się, że ten stary bałwan Will pracował w nadgodzinach i teraz wreszcie wracał do domu.
Doszedłszy do takiego wniosku, osunął się z powrotem w brudną, spienioną wodę. Nie przejął się jednak tym, że się w niej zanurzył. Podczas polowań nieraz godził się z tym, że gryzą go pijawki i komary i że musi znosić bardzo niskie temperatury. Dzisiaj miał ze sobą jedynie pistolet i dwadzieścia naboi, a podczas różnych wypraw nieraz zdarzało mu się nieść nie tylko broń, ale i ważący osiemdziesiąt funtów plecak, a czasami i rannego towarzysza broni.
Z takimi niewygodami potrafił sobie radzić. O wiele bardziej niepokojące było dla niego pytanie: „Gdzie, do cholery, jest moja ofiara?"
Owen chyba po raz dziesiąty przyjrzał się okolicy. No tak, był zdania, że do domu można podejść, idąc z dala od drogi i przez las. Ale do tego potrzebny byłby kompas. No i czas. Co najmniej kilka godzin. Hrubek, wybrawszy taką drogę, musiałby poza tym przepłynąć przez jezioro i przejść jego brzegiem, a brzeg ten był bardzo zarośnięty, co praktycznie uniemożliwiało dojście z tamtej strony. Zresztą Hrubek dowiódł już tego wieczora, że woli drogi – tak jakby w swoim ułomnym umyśle żywił przekonanie, że ludzi można połączyć tylko za pośrednictwem asfaltu czy betonu.
Drogi, pomyślał Owen. Samochody…
Ten dżip…
McCaffrey – przypomniał sobie – nie mieszka po północnej stronie miasta. Jego bungalow stoi poza miastem, po stronie zachodniej. McCaffrey nie miał więc żadnego interesu na Cedar Swamp Road, a w każdym razie nie mógł tędy jechać do domu. Ktoś, kto nie mieszka w tej okolicy, jeździ tędy tylko po to, żeby skrócić sobie drogę do centrum handlowego w Chilton. A o tej porze nocy z pewnością wszystkie sklepy są zamknięte.
Owen podniósł wzrok, popatrzył przez chwilę na zalaną deszczem drogę, a potem wygramolił się z wody i, pokonując ból, puścił się biegiem w stronę domu, w którym znajdowała się jego żona.
29
Trenton Heck powoli wspinał się na ogromną półkę skalną znajdującą się w środku posiadłości Atchesonów.
Powierzchnia skały była mokra i śliska, ale to nie z powodu tej ślisko-ści Heckowi trudno było się wspiąć na wysokość dwudziestu stóp. To raczej jego nieposłuszna noga opóźniała wspinaczkę. W chwili gdy osiągnął szczyt i upadł na płaską skałę, Heck był wyczerpany i całkiem przemoczony. Uspokoił oddech, rozmasował sobie udo i przyjrzał się podjazdowi i lasowi znajdującym się pod nim. W lesie nie zobaczył niczego poza masą szumiącego listowia moknącego na deszczu. Po krótkim odpoczynku wstał powoli i zgięty wpół zaczął się posuwać wzdłuż szczytu pagórka, równolegle do białego pasa podjazdu ciągnącego się w płytkiej dolince leżącej poniżej. Posuwał się powoli od domu ku Cedar Swamp Road – bardzo pragnąc znaleźć Hrubeka, ale jeszcze bardziej chcąc natrafić na Owena – człowieka, z którym, czuł to wyraźnie, łączyło go znaczne duchowe pokrewieństwo. Człowieka, który prawdopodobnie był teraz bezbronny, a może i ranny.
Posuwając się powoli w stronę drogi, złapał się na tym, że myśli o żonie tego człowieka. Wracał ciągle do pytania, które pojawiło się w jego umyśle, "kiedy}echa\ do Hidgeton, po tymi &kpostefto^ nifc wdawać s\ę do Boyleston. Stojąc za wysokim dębem i na próżno błądząc wzrokiem po rozciągającej się przed nim panoramie, jeszcze raz zadał sobie to pytanie: dlaczego właściwie Michael Hrubek dąży do tego, żeby dopaść Lis Atcheson?
Oczywiście przyczyną może być to, że jest on zupełnym wariatem. Może rzeczywiście nim jest – skoro tylu ludzi uważa go za wariata. Jednak z tego, co Heck zrozumiał, Hrubek potrzebował silnej motywacji, żeby podjąć taki wysiłek – żeby odbyć tę podróż, która go tak przerażała. Odbycie tej podróży oznaczało dla Hrubeka tyle, co dla niego, Trentona Hecka, podejście do kogoś, kto grozi, że postrzeli go znowu w nogę.
Po co ten człowiek naraża się na coś takiego?
Czy z tego powodu, że Lis zeznawała na jego niekorzyść? Nie, za tym musi kryć się coś jeszcze. Gdyż prawdą było to, co on, Heck, jej powiedział: prawdą było, że skazańcy rzadko pogarszają swoją sytuację, robiąc krzywdę świadkom.
Czynią to jedynie wtedy, gdy…
Tak, oni spełniają swoje groźby jedynie wtedy, gdy świadek kłamał. Ale dlaczego Lis miałaby kłamać?
Heck przerwał te rozmyślania, kiedy w pewnej odległości od siebie zauważył duży sześcian słabego niebieskiego światła. Ruszył w stronę tego światła i, mrużąc oczy, wysilił wzrok. Było to światło palące się w cieplarni. Widocznie Lis zapomniała je zgasić. Heck pomyślał, że to niedobrze, ale nic na to nie mógł poradzić.
Błysnęło się i rozległ się grzmot. Hecka to zaniepokoiło – nie dlatego, że się obawiał, że strzeli w niego piorun, ale dlatego, że uważał, że źle by było, gdyby został oślepiony. Nie chciał też stać się łatwym celem, do czego światło błyskawicy mogło się przyczynić.
Zagrzmiało jeszcze raz.
Ale czy był to naprawdę grzmot? Ten dźwięk przypominał raczej trzaśniecie. Zastanowiwszy się przez chwilę, Heck doszedł do wniosku, że dźwięk dobiegł z podjazdu koło domu Atchesonów. Zaniepokojony spojrzał w tamtą stronę, czekając na sygnał alarmowy, ale nie zabłysło żadne światło.
Heck dotknął nerwowo starego walthera znajdującego się w torebce nylonowej i zaczął się skradać w stronę Cedar Swamp Road, rozglądając się po gęstym lesie. Na ziemi leżał gruby dywan opadłych liści. W gęstwinie Heck zobaczył z tuzin cieni. Cienie te bardzo przypominały człowieka, którego szukał. Potem Heck zapomniał o grzmocie przypominającym wystrzał i ogarnęło go przygnębienie. Zadanie, które przed nim stało, wydawało mu się nie do wykonania. Nie znajdę ani Owena, ani Hrubeka – pomyślał.
– O rany – mruknął pod nosem.
Odrzucił łapówkę Kohlera, przyczynił się do śmierci tamtej kobiety, a teraz po prostu słyszał, jak Adler mówi: „No nie, przykro mi, panie Heck, Hrubeka złapali chłopcy ze Służby Taktycznej. Ale tu ma pan sto dolców za fatygę".
– Cholera.
Minutę później, kiedy w duchu rozmawiał o tych swoich kłopotach z Jill, zobaczył kątem oka błysk światła docierającego od strony domu. Ruszył szybko w tamtą stronę, myśląc, że to Lis go wzywa. Ale zaraz potem zatrzymał się i, mrużąc oczy, zobaczył, że światło odbija się od łysej, pomalowanej na niebiesko głowy.
Michael Hrubek znajdował się o niecałe pięćdziesiąt stóp od niego.
Szaleniec nie zdawał sobie sprawy z jego obecności i chował się w krzakach, w miejscu, z którego widać było garaż.
Boże, to potwór – pomyślał Heck. Twarz mu płonęła, tak był podekscytowany, widząc po raz pierwszy tego, którego ścigał. Nie wyjmując walthera z torebki nylonowej, wycelował w plecy Hrubeka. Odbezpieczył broń kciukiem i, idąc jak najciszej, zbliżył się do szaleńca. Kiedy był w odległości trzydziestu stóp od niego, zaczerpnął tchu i krzyknął:
– Hrubek!
Potężny mężczyzna podskoczył i wydał żałośnie brzmiący okrzyk przerażenia. Obejrzał się, szukając wzrokiem tego, kto wołał.
– Połóż się na ziemi! Ostrzegam, że mam broń.
Akurat, pomyślał Heck, on będzie uciekał. Masz zamiar do niego strzelić czy nie? Zdecyduj teraz. Bo inaczej będziesz musiał go gonić.
Hrubekowi rozbiegały się oczy. Wysunął język, oblizując wargi. Wyglądał jak zdezorientowany niedźwiedź stający ze strachu na tylnych łapach.