Heck podjął decyzję. Strzelaj! Celuj w nogę.
Hrubek ruszył biegiem.
Heck wystrzelił dwa razy. Kula poderwała w górę liście tuż za uciekającą postacią, która sadziła naprzód ogromnymi susami, omijając drzewa, tratując młode pędy, upadając, gramoląc się wśród liści i wstając ponownie na nogi. Hrubek wył ze strachu. Heck ścigał go zawzięcie. Mimo że był dwa razy cięższy od Hecka, Hrubek biegł bardzo szybko i przez dłuższy czas miał nad Heckiem przewagę. Ale powoli Heck zaczął się do niego zbliżać.
A potem nagle krzyknął z bólu. Złapał go kurcz – jego chora noga była sparaliżowana od łydki do biodra. Heck upadł na bok z wyprostowaną nogą. Noga drgała, mięśnie w niej były twarde jak dębina. Heck wił się rozpaczliwie, starając się przybrać pozycję, w której ból nie byłby tak dojmujący. Stopniowo ból ustąpił nieco sam z siebie, ale Heck leżał wyczerpany i bez tchu. Kiedy usiadł i rozejrzał się naokoło, Hrubeka już nie było.
Sapiąc głośno, Heck wstał. Podniósł pistolet i ruszył biegiem wzdłuż niskiego grzbietu, kierując się tam, gdzie zniknął Hrubek. Zorientował się, gdzie jest dom. Dom był o sto jardów od niego. Poprzez strugi deszczu Heck widział tysiąc drzew i dziesięć tysięcy cieni, z których każdy mógł być ściganym przez niego człowiekiem.
Kiedy ruszył w stronę domu – tak szybko, jak pozwalała mu na to drżąca noga – usłyszał strzał, który padł o jakieś dziesięć stóp za nim. Nie czując bólu, z bezgranicznym zdumieniem zorientował się, że kula wychodzi mu przez plecy.
– O Boże – szepnął.
Zrobił kilka kroków, dziwiąc się, dlaczego nikt nie powiedział mu, że Hrubek może mieć broń. Upuścił pistolet, spojrzał w dół na swoją koszulę i zobaczył miejsce, przez które przeszła kula.
– O nie! Cholera jasna.
Przed oczami jego wyobraźni pojawił się niewyraźny obraz byłej żony Jill w świeżo wyprasowanym mundurku kelnerki. Potem, podobnie jak w życiu, Jill szybko zniknęła, jak gdyby miała jakieś ważne sprawy do załatwienia, a on opadł na kolana, przewrócił się w przód i zaczął się staczać z pokrytego śliskimi liśćmi pagórka.
Lis! – krzyknęła Portia, kiedy jej siostra wróciła do kuchni, powiesiła kurtkę i otrząsnęła wodę z włosów.
Lis zamknęła drzwi na klucz, a potem odwróciła się i zaczęła patrzeć przez okno, za którym lał taki deszcz, że prawie nic nie było widać.
– Co to za dźwięk? – zapytała Portia.
– Jaki dźwięk?
– Nie słyszałaś? – Młodsza siostra zaczęła chodzić po kuchni, załamując nerwowo ręce. – Zdawało mi się… To znaczy… to nie był grzmot. Wydawało mi się, że to strzały. Martwiłam się… Gdzie ty byłaś?
– Jest takie błoto, że trudno dojść do piwnicy. Drzwi były zamknięte. To była strata czasu.
– Może powinniśmy powiedzieć o tym temu policjantowi.
W pobliżu błysnęło i zagrzmiało. Portia aż podskoczyła na dźwięk grzmotu.
– Cholera. Okropna ta burza.
Samochód policyjny stał o jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt stóp od domu. Lis stanęła przy drzwiach i pomachała ręką, ale policjant nie zareagował.
– On cię nie widzi – powiedziała Portia. – Chodźmy do niego. Tak leje, że on mógł niczego nie słyszeć. Nie patrz na mnie tak. Ja się boję. Po prostu cholernie się boję.
Lis zawahała się, a potem kiwnęła głową. Włożyła znowu kurtkę i czarny kapelusz przeciwdeszczowy Owena – bardziej dla kamuflażu niż po to, żeby ochronić i tak już mokre włosy. Portia naciągnęła czapeczkę baseballową i granatową kurtkę chroniącą od wiatru – bezużyteczną na deszczu, ale mniej rzucającą się w oczy niż żółty płaszcz. Potem Lis otworzyła drzwi. Portia poszła pierwsza, a Lis za nią, ściskając pistolet w kieszeni. Natychmiast musiały zacząć walczyć z deszczem i wiatrem. Pochylone posuwały się w kierunku samochodu. W połowie drogi wiatr porwał kapelusz Lis i poniósł go w stronę jeziora.
To właśnie od tej strony, od strony jeziora, pojawił się nagle ten ktoś. Chwycił Lis za ramiona i oboje upadli w błoto. Upadając, Lis skuliła się we dwoje. Starała się zaczerpnąć tchu, nie mogła wydobyć z siebie głosu i zawołać o pomoc. Tamten przygniótł ją całym swoim ciężarem, przyciskając ją do ziemi. Lis próbowała wyszarpnąć z kieszeni pistolet, ale pistolet zaczepił się o materiał w środku i nie udało jej się go wyciągnąć.
Portia odwróciła się i zobaczyła napastnika. Z krzykiem rzuciła się w stronę samochodu policyjnego, podczas gdy Lis, kopiąc, wyrywała się tamtemu. Lis zdołała tylko przesunąć się przez pełen błota rowek i wylądować, siedząc, na kłującym, pozbawionym kwiatów krzaku róży Prospero. Nie mogła się ruszyć z miejsca. Tymczasem napastnik, z głową opuszczoną jak zwierzę, pełzł po błocie w jej stronę, wydając dziwne dźwięki. Lis – rozdzierając materiał – wyszarpnęła pistolet z kieszeni, Przytknęła jego lufę do głowy mężczyzny w chwili, gdy ten powiedział:
– Niech mi pani pomoże. Był to Trenton Heck.
– O Boże – szepnęła Lis.
– Jestem… Może mi pani pomóc?
– Portia! – krzyknęła Lis, wkładając broń z powrotem do kieszeni. – To Trenton. Jest ranny. Zawołaj policjanta. Powiedz mu o tym.
Młoda kobieta dalej stała przy drzwiach samochodu patrolowego.
– To Trenton – zawołała Lis, starając się przekrzyczeć wiatr i deszcz. – Powiedz policjantowi!
Ale Portia nie zrobiła tego. Cofnęła się i zaczęła krzyczeć. Lis szarpnęła kurtkę, która zaczepiła się o krzak róży, i odpełzła od Hecka. Marszcząc brwi, zbliżyła się ostrożnie do siostry. Z przedniego siedzenia samochodu patrolowego unosił się dym. Portia zakryła sobie twarz dłońmi i padła na kolana, krztusząc się. W chwilę później zwymiotowała.
Kiedy policjant został zastrzelony – strzałem prosto w twarz – papieros, który trzymał w dłoni, spadł mu na kolana. Od papierosa zajął się mundur, który tlił się teraz powoli.
– Nie! – krzyczała Portia. – Nie! Nie!…
Lis odepchnęła siostrę, zaczerpnęła w dłoń trochę błota i zdusiła ogień. Ona też, poczuwszy zapach tlących się włosów, sukna i przypalonej skóry, omal nie zwymiotowała.
– Radio! – krzyknęła Portia.
Wyprostowała się, wycierając sobie usta, i powtórzyła to słowo jeszcze dwa razy, zanim Lis zrozumiała, o co jej chodzi. Ale z tablicy rozdzielczej sterczał tylko pokręcony czarny kabel – aparat został wyrwany. Lis jeszcze raz pochyliła się nad policjantem, chociaż oczywiste było, że niczego już nie można dla niego zrobić. Młody człowiek miał ziemistą cerę i był zimny. Lis cofnęła się i spojrzała na acurę. Samochód był pełen wody, która sięgała aż do okien i zalała znajdujący się w środku telefon.
Obie kobiety, potykając się w błocie, podeszły do miejsca, gdzie na boku leżał Trenton Heck. Udało im się dźwignąć go tak, że stanął na własnych nogach, po czym wszyscy troje zaczęli się posuwać w stronę drzwi kuchennych. Deszcz padał im na twarze i ciążył jak tuzin mokrych koców. Kiedy przebyli już połowę drogi do domu, zaatakował ich z tyłu potężny podmuch wiatru. Portia poślizgnęła się i wpadła do rowu pełnego błota, pociągając za sobą nieprzytomnego Hecka. Wyciągnięcie go z błota i doprowadzenie do kuchni zajęło siostrom długie, pełne napięcia minuty. Potem Portia padła w otwartych już drzwiach.
– Nie, nie zatrzymuj się tu. Wciągnijmy go do środka.
– Muszę odpocząć – szepnęła zdyszana Portia.
– Ruszaj się. To ty przecież uprawiasz biegi. To ty jesteś ta silna.
– Jezu!
Kobiety wciągnęły Hecka do salonu i położyły go na kanapie.
Podszedł do nich Emil. Nie miał on jednak szóstego zmysłu, którym mógłby wyczuwać nieszczęście. Powąchał bowiem but swego pana, a potem wrócił do kąta, który sobie przywłaszczył. Położył się i zamknął oczy. Portia zamknęła drzwi kuchenne na klucz i zapaliła w salonie małą lampkę. Lis rozpięła Heckowi koszulę.