– O Boże, otwór po kuli! – zawołała cienkim głosem zaszokowana Portia. – Daj coś. Nie wiem. Jakiś ręcznik.
Lis poszła do kuchni. Urywając z rolki papierowe ręczniki, usłyszała jakiś dźwięk na zewnątrz. Dźwięk był z początku cichy, potem coraz głośniejszy, a wreszcie tak głośny, że zaczął rywalizować z wyciem wiatru. Serce Lis zamarło, bo dźwięk ten przypomniał jej zawodzenie Claire dochodzące przed śmiercią dziewczyny z jaskini w Indian Leap. Oszołomiona tym wspomnieniem i obecnym strachem Lis podeszła, potykając się, do drzwi i wyjrzała na zewnątrz. Nie zobaczyła niczego poza strugami deszczu i szarpanymi wiatrem liśćmi i upłynęła spora chwila, nim uświadomiła sobie, że ten dźwięk to wołanie – dobiegające znikąd i ze wszystkich stron wołanie Michaela Hrubeka: „Lis-bone, Lis-bone, Lis-bone…"
30
Trenton odzyskiwał przytomność, a potem ją na powrót tracił. Lis usiłowała wyczuć jego puls, jednak nie udawało jej się to. Kiedy w końcu przyłożyła ucho do jego piersi, wydało jej się, że jego serce bije mocno.
– Słyszy mnie pan? – zapytała podniesionym głosem.
Heck wymamrotał coś jak lunatyk. Prawie nie reagował na straszliwy ból, jaki musiała mu sprawiać Lis, przyciskając mocno ręczniki do poszarpanej, otoczonej czarną obwódką dziury w jego brzuchu.
Portia siedziała w kącie salonu ze spuszczoną głową, obejmując ramionami kolana. Lis wstała i przeszła koło niej. Będąc już w ciemnej kuchni, spojrzała przez okno i nie zobaczyła śladu Hrubeka, który przestał już ją wołać. Ale makabryczny dźwięk jego głosu wciąż brzmiał jej w uszach. Czuła się splamiona, sponiewierana. Proszę cię, myślała z rozpaczą, proszę, zostaw mnie w spokoju.
Stała przy oknie przez dłuższą chwilę. A potem zawołała siostrę:
– Portia!
Młoda kobieta spojrzała na nią i zaczęła kręcić głową. – Nie.
– Włóż to. – Lis wręczyła Portii kurtkę.
– Nie, Lis, nie.
– Pojedziesz i sprowadzisz pomoc.
– Nie mogę.
– Możesz.
– Ja nie wyjdę.
– Wiesz, gdzie jest biuro szeryfa. Jest na…
– Samochód nie ruszy.
– Weźmiesz samochód policyjny.
Portii aż zabrakło tchu. – Nie. Bo on jest w środku.
– Tak, weźmiesz go.
– Nie. Nie pojadę. Nie proś mnie o to.
– Wjedziesz w Cedar Swamp Road, pojedziesz nią półtorej mili i dotrzesz do North Street. Potem skręcisz w lewo i pojedziesz dalej jakieś sześć mil. Biuro szeryfa jest po prawej stronie. Cedar Swamp Road będzie miejscami pod wodą. Będziesz więc musiała jechać powoli.
– Nie!
Twarz Portii była mokra od łez.
Palcami czerwonymi od krwi Hecka Lis wzięła siostrę za ramię.
– Wsadzę cię teraz do samochodu i pojedziesz do szeryfa.
Portia zobaczyła teraz szkarłatne plamy na swoim swetrze i oczy jej zabłysły. – Zabrudzisz mnie…
– Portia!
– …jego krwiąl Nie pojadę!
Lis wyciągnęła z kieszeni niebieskoczarny pistolet i zbliżyła go do twarzy zdumionej siostry.
– Ani słowa więcej. Wsiądziesz do samochodu i pojedziesz! Idziemy! Złapała Portię za kołnierz i wyrzuciła ją na deszcz.
Obejmowały się za ramiona i szły, potykając się, do samochodu. Ziemia była tak rozmoknięta, że dojście do niego zabrało im pięć minut. Mętna woda stojąca naokoło garażu sięgała już zakrętu podjazdu. Miała cztery stopy głębokości. Mało brakowało, aby samochód policyjny został zalany.
Nagle obie kobiety straciły równowagę i przewróciły się w błoto. Kolano Lis ugrzęzło tak głęboko, że Portia musiała wyciągać siostrę obiema rękami. A potem znowu, krok za krokiem, posuwały się w stronę samochodu.
Jeszcze dwadzieścia stóp.
– Nic nie widzę – szepnęła Portia.
Lis zostawiła ją na skraju podjazdu i brnęła dalej sama. Deszcz lał w dalszym ciągu, jednak – mimo że było zbyt wcześnie na świt – niebo rozświetlało jakieś słabe światło. Może, pomyślała Lis, moje oczy po prostu przyzwyczaiły się do ciemności. Wszystkie zmysły miała wyostrzone, jak zwierzę. Przystosowała się do spadającej temperatury, do zapachów deszczu, dymu i kompostu, do śliskiego błota i mokrych liści. I była gotowa zaatakować każdego, kto by się znalazł w zasięgu radaru jej instynktów.
Sięgając do klamki w drzwiczkach samochodu, obejrzała się na siostrę. Co to jest? – zastanowiła się, patrząc ponad ramieniem Portii. W odległości jakichś dwunastu jardów tworzyła się niezwykła chmura. Ta chmura stawała się coraz ciemniejsza, była już czarniejsza niż wszechobecne strugi deszczu. I płynęła niepewnie w ich stronę.
Aż w końcu stała się dobrze widoczna. To Michael Hrubek brnął ku nim. Jedno ramię miał wyciągnięte, a drugie zwisało mu bezwładnie. Najwyraźniej był w nie ranny. W zwisającej ręce trzymał pistolet, który w porównaniu z jego dłonią wydawał się bardzo mały.
Hrubek patrzył na Portię.
– Lis-bone… Lis-bone…
Młoda kobieta odwróciła się gwałtownie i krzyknęła, padając na plecy w błoto.
Lis znieruchomiała. O Boże! On myśli, że Portia to ja! Hrubek wyciągnął rękę.
– Ewo…
Lis podniosła oburącz colta woodsmana i pociągnęła za cyngiel. Szarpała ostry metalowy języczek tak mocno, że omal nie złamała sobie palca. Kule poleciały w ciemność i przeleciały w odległości paru cali od Hrubeka.
Hrubek zawył i, zatykając sobie uszy, uciekł w zarośla. Lis podbiegła do siostry i przyciągnęła ją do samochodu.
Portia była tak przerażona, że bezwolnie dawała się prowadzić. Głowa jej się chwiała. Lis wetknęła jej do ręki pistolet. Portia wzięła go i zagapiła się na czarną lufę. Lis tymczasem zaczęła wyciągać grubego policjanta z samochodu. Chwyciła go za ramiona i z wielkim wysiłkiem szarpnęła, a potem bez szacunku upuściła w błoto. Sięgnęła do wnętrza samochodu i włączyła silnik. Wyrwała Portii colta. Portia zaczęła się cofać. Lis chwyciła ją swoimi silnymi rękami i wepchnęła na przednie siedzenie. Siadając w kałuży krwi, Portia skurczyła się, tak jakby się bała, że krew przesiąknie jej przez nogi. Szlochała i drżała. Lis zatrzasnęła drzwiczki.
– Jedź!
– Ale… Odsuń… Odsuń jego nogi! – zawodziła Portia, wskazując policjanta, którego kolana znajdowały się tuż przed tylnymi kołami samochodu.
– Jedź! – krzyknęła Lis i, sięgając ręką do środka, przesunęła dźwignię zmiany biegów. Kiedy samochód ruszył gwałtownie, boczne lusterko uderzyło Lis. Lis poślizgnęła się na mokrych, pogniecionych liściach i upadła w błoto. Samochód powoli przejechał po ciele policjanta i wjechał na podjazd. Portia dodała gazu. Rozpryskując błoto i powodując, że żwir odskakiwał na boki, samochód ruszył szybciej. Zniknął na długim podjeździe w fontannach wody.
Lis z trudem wstała. Przez chwilę nic nie widziała, bo tylne koła samochodu ochlapały ją błotem, oślepiając. Potem podniosła głowę, tak żeby strugi deszczu obmyły jej twarz i oczy. Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła, że Michael Hrubek idzie w jej stronę, ostrożnie brodząc w wodzie, i że znajduje się już w połowie podwórza.
Lis uderzyła się po kieszeni. Pistoletu nie było. Podczas upadku wyślizgnął się i wypadł. Lis osunęła się na kolana i zaczęła macać naokoło siebie, ale nie mogła go znaleźć.
– Gdzie? – krzyknęła. – Gdzie on jest?
Hrubek znajdował się o trzydzieści stóp od niej. Brnął powoli przez sięgającą mu do pasa wodę. W końcu Lis nie wytrzymała i uciekła do domu. Zatrzasnęła za sobą drzwi.