William Tenn
Moje potrójne ja
Może się oderwiesz na chwilkę od tych głupich komiksów! — krzyknął profesor Ruddle, dygocąc z gniewu. — Bądź co bądź masz otrzymać ostatnie wskazówki co do największej przygody, na jaką porwał się człowiek. No i nie zapominaj, że to ty możesz złamać swoją głupią szyję.
McCarthy zacisnął usta. Spojrzał sennie na malowaną miednicę, stojącą o kilka kroków od wielkiej aparatury z drutów i plastiku, przy której pracował profesor. Nagle splunął tytoniową żujką, trafiając w sam środek kranu do zimnej wody.
Profesor skoczył na równe nogi. McCarthy uśmiechnął się.
— Nazywam się Gęsia Szyjka — wymamrotał — a nie żadna Głupia Szyja. Znany i szanowany we wszystkich policyjnych aresztach Stanów Zjednoczonych łącznie z tutejszym. „McCarthy, zwany Gęsią Szyjką, dziesięć dni za włóczęgostwo” — piszą zawsze w wyroku. Albo „McCarthy Gęsia Szyjka, dwadzieścia dni za opilstwo i zakłócenie spokoju publicznego”. A nigdy Głupia Szyja. — Urwał, westchnął i znów trafił żujką w kran z zimną wodą. — Słuchaj, profesorku, prosiłem tylko o filiżankę kawy i coś do zjedzenia. A ta maszyna czasu to już pański pomysł.
— Czy nic dla ciebie nie znaczy, że już wkrótce powędrujesz sto dziesięć milionów lat w przeszłość, w czasy, kiedy nie było jeszcze żadnych, choćby trochę zbliżonych, protoplastów człowieka?
— Nie, co mnie to obchodzi?
Były kierownik katedry fizyki w Brindlesham skrzywił się z niesmakiem. Przez grube szkła okularów przyjrzał się jeszcze raz żylastemu, opalonemu kryminaliście, któremu musiał zawierzyć dzieło swego życia. Twarda, jakby z kamienia ciosana głowa osadzona była na niezwykle długiej i cienkiej szyi; chude ciało sprawiało również wrażenie jakby rozciągniętego; całe jego odzienie stanowił wypłowiały brunatny sweter, połatane welwetowe spodnie i mocno już zużyta para ciężkich butów. Profesor westchnął.
— I oto na tobie spoczywa los wiedzy ludzkiej i postępu! Kiedy dwa dni temu zawędrowałeś tutaj, do mojego szałasu, byłeś zgłodniały i ledwo żywy. Nie miałeś grosza przy duszy…
— Miałem, nawet parę. Tylko miałem też dziurę w spodniach. Gdzieś te groszaki musiały wypaść tu, w tym pokoju.
— Dobrze już, wszystko dobrze, przypuśćmy, że miałeś dwa grosze. W każdym razie zabrałem cię do siebie, poczęstowałem porządnym obiadem i obiecałem zapłacić sto dolarów za jazdę w pierwszej podróży mojej machiny czasu. Czy nie myślisz…
Tss! Tym razem trafiony został kran z gorącą wodą.
— … że powinieneś przynajmniej trochę uważać — W głosie profesora zabrzmiała nutka histerii — kiedy ci udzielam wskazówek zapewniających powodzenie temu doświadczeniu? Czy rozumiesz, jak niebywałe zakłócenia w nurcie czasu może spowodować twój jeden nierozważny krok?
McCarthy wstał nagle, a magazyn komiksów z jaskrawymi ilustracjami spadł na podłogę pokrytą mnóstwem cewek, rurek i arkuszy zapisanych gęsto formułami matematycznymi. Podszedł do profesora, którego przewyższał co najmniej o głowę. Ten ostatni chwycił nerwowo klucz francuski.
— Powiedz pan, panie profesorze — zagadnął z naciskiem — jeżeli pan myśli, że ja jestem za głupi, dlaczego pan sam nie pojedzie, co?
Mały profesorek uśmiechnął się łagodnie.
— No, nie kłóć się już, nie kłóć, Długa Szyjo.
— Gęsia Szyjko. McCarthy Gęsia Szyjka.
— Jesteś najbardziej porywczym człowiekiem, jakiego w życiu widziałem. Bardziej nawet upartym niż profesor Darwin Willington Walker, kierownik katedry matematyki w Brindlesham. Wbrew niezbitym dowodom, jakie przedłożyłem, profesor Walker upierał się, że machina czasu nie będzie funkcjonować. „Wielkie wynalazki — powtarzał bez przerwy — nie wyrastają z małych paradoksów, a wszelkie mówienie o podróżach w czasie zawsze było i będzie tylko zbiorem małych, mętnych paradoksów”. Wskutek jego uporu uniwersytet odmówił mi dotacji na dalsze badanie i dlatego musiałem przyjechać aż tu, do Karoliny Pomocnej. I wszystko robię za własne pieniądze. — Zamyślił się gniewnie nad brakiem wyobraźni u matematyków i skąpstwem uniwersytetów.
— Ale pan nie odpowiedział na moje pytanie. Ruddle spojrzał na swego rozmówcę i lekko się zaczerwienił.
— Cóż, chodzi o to, że moja rozprawa o wewnątrzprzemiennych pozycjach jeszcze nie jest gotowa i muszę ją dokończyć. A jakkolwiek wszystko wskazuje, że doświadczenie z machiną zakończy się olbrzymim powodzeniem, nie jest wykluczone, że Walker miał może na myśli jakiś szczegół, który ja… hm… przeoczyłem.
— To znaczy, że ja mogę stamtąd nie wrócić?
— Hm… w pewnym sensie tak. Właściwie nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Sprawdziłem wiele razy wszystkie formuły i są bez zarzutu. Jest tylko nieznaczna możliwość jakiegoś drobnego błędu, że na przykład pierwiastek kwadratowy w którejś formule nie został wprowadzony do ostatniej dziesiętnej…
McCarthy pokiwał głową z miną oznaczającą: „Domyślałem się tego”.
— W takim razie — oświadczył — muszę dostać czek przed wyjazdem. Nie mogę ryzykować, że coś tam nie wyjdzie i pan mi nie zapłaci.
Profesor Ruddle przyjrzał mu się uważnie i zwilżył językiem usta.
— Dobrze, Długa Szyjo, dobrze, oczywista!
— Gęsia Szyjka. Ile razy mam panu powtarzać: McCarthy Gęsia Szyjka? Tylko wypisz pan ten czek na mnie, z moim prawdziwym imieniem.
— To znaczy?
— Co? No tak, muszę panu chyba powiedzieć. Tylko niech pan tego nie rozgaduje. Na imię mam — głos ogromnego włóczęgi przeszedł w cichy szept — na imię mam Galahad.
Fizyk umieścił podpis na zielonej kartce, wyrwał ją z książeczki i wręczył McCarthy’emu. „Bank Buraczano-Tytoniowy Karoliny Pomocnej wypłaci na żądanie Galahada McCarthy’ego sto dolarów i 0 centów”.
Ruddle odczekał, aż czek został głęboko ukryty w wewnętrznej kieszeni starożytnego swetra, po czym sięgnął po kosztowny miniaturowy aparat fotograficzny i zawiesił go na szyi swego pracownika.
— A teraz uważaj! Aparat jest nastawiony. Czy potrafisz obchodzić się z przełącznikiem? Wystarczy nacisnąć…
— Potrafię, potrafię. Już nieraz zabawiałem się tymi sztuczkami. Chce pan, żebym wyszedł z maszyny, zrobił parę zdjęć i ruszył jakiś kamień.
— Ale nic więcej! Pamiętaj, że cofasz się w czasie o sto dziesięć milionów lat i wszystko, co zrobisz, może mieć nieobliczalny wpływ na teraźniejszość. Mógłbyś zniszczyć całą rasę ludzką, rozgniatając przez nieuwagę jakieś małe stworzonko, które było jej dalekim przodkiem. Myślę, że nieznaczne przesunięcie kamienia będzie odpowiednim i nieszkodliwym doświadczeniem wstępnym. Ale bądź ostrożny!
Podeszli do wielkiej, przezroczystej machiny znajdującej się w drugim końcu laboratorium. Przez grube ściany czerwone, czarne i srebrzyste przyrządy rzucały zagadkowe blaski. Z labiryntu drutów wystawała ogromna dźwignia, niczym metalowy palec wskazujący.
— Powinieneś przybyć w połowie epoki płazów, w okresie kredy. Większa część Ameryki Północnej była wtedy pod wodą, ale badania geologiczne wskazują, że w tym miejscu znajdowała się wyspa.
— Powtarzał to pan już ze szesnaście razy. Proszę mi tylko pokazać, którą sztukę pociągnąć, i jazda! Ruddle zakręcił się niespokojnie w miejscu.
— Sztuka! — wykrzyknął. — Nie ciągniesz żadnej sztuki! Opuścisz delikatnie — pamiętaj, delikatnie — chronotranzyt, czyli tę dużą czarną dźwignię, wskutek czego kwarcowe drzwi się zasuną, a machina będzie uruchomiona. Przy przyjeździe podniesiesz dźwignię — znowu delikatnie — a wtedy drzwi się otworzą. Machina już jest nastawiona na cofnięcie się w czasie o określoną ilość lat, więc o to na szczęście nie musisz się troszczyć.