Выбрать главу

McCarthy spojrzał na niego z góry.

— Pan jesteś strasznie dowcipny jak na takiego małego faceta. A założę się, że masz pietra przed swoją żoną.

— Nie jestem żonaty — wyjaśnił krótko Ruddle. — Nie wierzę w tę instytucję. Ależ wybrałeś sobie porę — otrząsnął się nagle — by mówić o małżeństwie! Właśnie w chwili, kiedy wysyłam takiego głupiego uparciucha jak ty w przyrządzie mającym niezmierzony potencjał machiny czasu… Oczywiście że nie mogę ryzykować sobą w tym pierwszym próbnym modelu.

— Aha — kiwnął głową McCarthy. — Ładne rzeczy. — Zamyślił się, dotknął czeku wystającego z kieszeni swetra i wskoczył do machiny. — A ja mogę.

Nacisnął — łagodnie — dźwignię chronotranzytu. Drzwi machiny zamknęły się w chwili, gdy profesor Ruddle wymawiał ostatnie słowa:

— Do widzenia, Długa Szyjo! I proszę cię, uważaj!

— Gęsia Szyjo — odruchowo poprawił McCarthy. Machina drgnęła. Poprzez kwarcowe ściany dostrzegł jeszcze zarys siwej głowy profesora. Ruddle, z wyrazem obawy i niepewności w twarzy, zdawał się modlić.

Niewiarygodnie ostre światło słoneczne spływało przez grube, błękitnawe chmury. Machina czasu opadła na brzeg zatoki, dokąd zbiegały skłębione gąszcze dżungli i nagle stanęła. Przez półprzeźroczyste ściany McCarthy widział zieloną masę ogromnych paproci i wspaniałych palm, lekko parujących i rojących się życiem.

— Podnieś delikatnie sztuczkę — mruknął do siebie.

Wyszedł z otwartych drzwi i znalazł się po kostki w wodzie. Zjawił się najwidoczniej w chwili przypływu i kredowobiała woda uderzała o podstawę prostokątnej machiny, która go tu przywiozła. No tak, Ruddle mówił przecież, że wyląduje na wyspie.

— Mam jeszcze szczęście, że nie wybudował swojego laboratorium jakie pięćdziesiąt stóp niżej.

Zrobił parę kroków, omijając kolonię ciemnobrunatnych gąbek.

— Profesor pewnie chciałby mieć ich zdjęcie — pomyślał. Nastawił aparat na gąbki, a potem zrobił kilka zdjęć morza i dżungli.

W odległości dwóch mil ukazały się wielkie, błoniaste skrzydła. McCarthy rozpoznał groźne, podobne do nietoperza stworzenie z obrazka, jaki mu pokazywał profesor. Pterodaktyl — ptasi odpowiednik płazów.

McCarthy zrobił pospiesznie zdjęcie potwora i cofnął się w stronę machiny. Nie podobał mu się wygląd spiczastego dzioba zbrojnego w ostre zęby. Coś żywego poruszyło się w dżungli, w miejscu, nad którym latał pterodaktyl. Potwór runął w dół jak upadły anioł, z rozwartymi szczękami.

McCarthy upewniwszy się, że z tej strony nic mu nie grozi, ruszył szybko wzdłuż brzegu. Na skraju dżungli zauważył okrągły, czerwony kamień. Tego mu właśnie trzeba.

Kamień okazał się cięższy, niż myślał. Napiął mięśnie, przeklinając głośno i pocąc się w promieniach upalnego słońca. Zarył stopami w szlamie.

Nagle kamień się poddał. Z głośnym szmerem przesunął się na bok. Z wilgotnego otworu, jaki powstał w szlamie, wysunęła się stonoga wielkości ludzkiego ramienia i popełzła w kierunku dżungli. Miejsce jej dotychczasowej kryjówki wydzielało ohydną woń. McCarthy nabrał wstrętu do tego wszystkiego.

Można już wracać.

Zanim nacisnął dźwignię, spojrzał raz jeszcze na czerwony kamień, ciemniejszy z jednej strony. Zarobił uczciwie swoje sto dolarów.

„Więc tak wygląda praca — pomyślał. — Może tego właśnie mi było potrzeba.”

Wspomnienie wspaniałego słońca epoki kredy sprawiło, że laboratorium wydało się McCarthy’emu mniejsze niż przedtem. Profesor podbiegł do niego bez tchu, gdy wysiadał z machiny czasu.

— Jak poszło? — dopytywał się gorączkowo. McCarthy przyglądał się głowie starego profesora.

— Wszystko w porządku — odparł z namysłem. — Ale, ale, panie Ruddle, dlaczego pan sobie ogolił głowę? Nie miał pan na niej wiele, ale te siwe włosy wyglądały jakoś elegancko.

— Włosy? Ogolił? Przecież jestem zupełnie łysy od lat. Włosy wypadły mi, zanim jeszcze zacząłem siwieć. I nazywam się Guggles, nie Ruddle. Zapamiętaj to sobie: Guggles. A teraz pokaż aparat.

Zdejmując z szyi aparat i wręczając go swemu chlebodawcy, McCarthy jeszcze raz przyjrzał się profesorowi.

— Mógłbym przysiąc, że miał pan tu kępkę siwych włosów. No, wszystko jedno! A z tym nazwiskiem, to widać obydwaj nie możemy dojść do ładu.

Profesor mruknął coś i ruszył z aparatem do ciemni. W połowie drogi zatrzymał się i omal nie przysiadł, gdy w drzwiach ukazała się olbrzymia postać kobiety.

— Alojzy — rozległ się głos, który wwiercał się w ucho niczym korkociąg. — Zapowiedziałam ci wczoraj, że jeśli ten włóczęga nie wyniesie się z mego domu w dwadzieścia cztery godziny, to dostaniesz ode mnie. Alojzy, słyszysz? Zostało ci dokładnie trzydzieści siedem minut! I żadne doświadczenia mnie nie obchodzą.

— T… tak, kochanie — szepnął profesor Guggles w stronę rozległych pleców damy. — My już prawie skończyliśmy.

— Kto to jest? — spytał McCarthy, gdy tylko wyszła.

— Moja żona! Musisz ją przecież pamiętać: robiła nam śniadanie tego dnia, kiedyś się zjawił.

— Nie robiła nam żadnego śniadania. Sam zrobiłem śniadanie. A pan mówił, że pan nie jest żonaty.

— Nie gadaj głupstw, panie Gallagher. Jestem żonaty od dwudziestu pięciu lat i nigdy się tego nie wypierałem. Nie mogłem czegoś podobnego powiedzieć.

— Nie nazywam się wcale Gallagher — zawołał kłótliwym tonem włóczęga. — Nazywam się McCarthy Gęsia Szyjka. Co się tu dzieje? Pan nie może sobie przypomnieć mojego nazwiska, nie mówiąc już o przezwisku, swoje nazwisko pan zmienił, ogolił pan sobie głowę, ożenił się pan raz-dwa i teraz mi pan wmawia, że jakaś kobieta robiła dla mnie śniadanie, kiedy…

— Chwileczkę! — mały profesor podbiegł i szarpnął go gwałtownie za rękaw. — Chwileczkę, panie Gallagher czy Gęsia Szyjko, czy jak się tam pan nazywa. Opowiedz mi pan najpierw, jak pańskim zdaniem wyglądało to miejsce, nim je opuściłeś.

Gęsia Szyjka opowiedział. — A ta magiczna sztuczka — dokończył — leżała na tamtym interesie, a nie pod nim.

Profesor namyślał się chwilę.

— A kiedy cofnąłeś się w przeszłość, to nic nie zrobiłeś, tylko ruszyłeś kamień?

— Nic więcej. Tyle że spod kamienia wyskoczyła ogromna stonoga. Ale ja nawet jej nie tknąłem. Poruszyłem kamień i wróciłem z powrotem, tak jak pan chciał.

— Hmm, tak. To może być przyczyna. Stonoga wypełzłszy spod kamienia mogła wpłynąć na późniejszy bieg zdarzeń wystarczająco, by mnie ze szczęśliwego starego kawalera zrobić żonatym, a moje nazwisko zmienić z Ruddle na Guggles. A może wystarczył sam kamień. Nawet tak prosty akt jak poruszenie kamienia mógł mieć znacznie większe następstwa, niż sobie wyobrażałem. Pomyśleć tylko! Gdyby nie ten kamień, nie byłbym teraz żonaty! Słuchaj, Gallagher…

— McCarthy — poprawił włóczęga.

— Wszystko jedno, jak się nazywasz, ale posłuchaj. Wrócisz tam jeszcze raz w machinie czasu i ustawisz kamień w pierwotnej pozycji. Kiedy to nastąpi…

— Wrócę, ale za drugą setkę.

— Jak możesz mówić w takiej chwili o pieniądzach?

— Co za różnica między tą chwilą a inną?

— Jak to? Przecież jestem żonaty, nie mogę pracować, a ty… No, ale dobrze. Masz swoje pieniądze. — Profesor wyrwał blankiet z książeczki czekowej i pospiesznie wypełnił. — Zgoda?

McCarthy popatrzył ze zdziwieniem na czek.