Выбрать главу

— Ten jest całkiem inny. Inny bank: Plantatorów Bawełny.

— Co za różnica — naglił profesor popychając go w stronę machiny. — Czek jak każdy inny. Możesz mi wierzyć.

Nastawił tarcze i przełączniki machiny, po czym zawołał:

— Pamiętaj umieścić kamień możliwie tak, jak to było pierwotnie. I nic więcej nie ruszaj.

— Wiem, już wiem! Ale, ale! Jak to się stało, że ja pamiętam te wszystkie zmiany, a pan, z całą swoją nauką, nie?

— To proste — odparł profesor wychodząc z machiny. — Byłeś w przeszłości i w machinie czasu, kiedy następowały skutki twojego czynu, więc w pewnym sensie byłeś od nich izolowany. Podobnie jak pilot nie ponosi bezpośrednich obrażeń z powodu bomby, którą zrzuca na miasto. A teraz uważaj! Nastawiłem machinę na tę samą mniej więcej chwilę co poprzednio. Niestety, podziałki mojego chronotranzytu nie zawsze działają z dokładnością stuprocentową. Czy będziesz wiedział, jak posługiwać się przyrządami? Bo jeśli nie…

McCarthy westchnął i nacisnął dźwignię, zatrzaskując drzwiczki przed spoconą łysiną profesora. Znajdował się na wybrzeżu tej samej wysepki. Zaczekał chwilę, nim otworzył drzwiczki, gdyż nie opodal ujrzał zarysy dziwnego przezroczystego przedmiotu. Druga machina czasu, a przy tym taka sama jak jego.

— Mniejsza z tym. Profesor wytłumaczy mi później.

Ruszył brzegiem w stronę kamienia. Nagle zatrzymał się i stanął jak wryty.

Kamień leżał przed nim w pozycji, w jakiej go zapamiętał, zanim go przesunął. Ale z kamieniem mocował się jakiś człowiek, wysoki, chudy, żylasty, w wypłowiałym swetrze i welwetowych spodniach.

Po chwili McCarthy przyszedł do siebie.

— Hej, ty tam przy kamieniu! Nie ruszaj go! Nie trzeba go ruszać! — Popędził szybko w tę stronę.

Nieznajomy odwrócił się. Miał najokropniejszą twarz, jaką McCarthy widział kiedykolwiek w życiu, a szyję śmiesznie długą i cienką. Uważnie przyjrzał się McCarthy’emu. Sięgnął do kieszeni i wpakował w usta żujkę tytoniu.

McCarthy sięgnął do kieszeni i wydobył identyczną żujkę. Żuli teraz obydwaj i patrzyli na siebie. A potem jednocześnie splunęli.

— Co znaczy, nie ruszać? Profesor Ruddle kazał mi go właśnie poruszyć.

— A właśnie że nie. Profesor Ruddle dopiero co powiedział, żeby go nie ruszać. I profesor Guggles też — dodał McCarthy z tryumfalną miną. Tamten przyglądał mu się przez chwilę, poruszając szczęką niczym jakimś dziwacznym kołem zębatym. Oczy obiegły całą postać McCarthy’ego. Wreszcie splunął z pogardą, odwrócił się do kamienia i zaczął go podważać.

McCarthy westchnął i położył mu dłoń na ramieniu. Odwrócił go do siebie.

— Po co to robisz? I czemu się tak upierasz, chłopie? Będę musiał cię stąd wywalić.

Tamten, z tym samym co przedtem pustym wyrazem twarzy, zamierzył się, chcąc McCarthy’ego poczęstować potężnym kopniakiem. McCarthy z łatwością uniknął ciosu. Stara sztuka, sam wypróbował ją dziesiątki razy. Szybko trzasnął przeciwnika w szczękę. Ów dał nurka, cofnął się i zaraz przyskoczył z zaciśniętymi pięściami.

Był to idealny moment dla zastosowania słynnego raz dwa McCarthy’ego. Zamierzył się lewą, udając, że celuje całą siłą w żołądek tamtego. Zauważył przy tym, że jego przeciwnik robi też jakiś dziwaczny gest lewą. Wtem, jakby znikąd, trzasnął tamtego straszliwym prawym sierpowym.

Prosto w…

… w pępek. McCarthy poderwał się i otrząsnął z zaskakującego uderzenia. W oczach wciąż jeszcze latały mu świeczki. Cios obmyślił dobrze, ale…

Ale to samo zrobił i tamten!

Siedział teraz opodal McCarthy’ego i oprzytomniawszy nieco powiedział:

— Jesteś najbardziej uparty drań, jakiego widziałem! Gdzieś ty się nauczył mojego chwytu?

— Twojego chwytu?! — Zerwali się obaj jednocześnie i patrzyli na siebie płonącymi oczyma. — Słuchaj chłopie, to mój własny, popisowy, niedzielny chwyt, opatentowany na wszystkie okazje! No, ale daleko z tym nie zajedziemy.

— Nie, nie zajedziemy. Co teraz zrobimy? Mogę się z tobą bić choćby i milion lat. Ale dostałem forsę za ruszenie tego kamienia i muszę go ruszyć.

McCarthy sięgnął po nową żujkę.

— Słuchaj, chłopie. Mówisz, że dostałeś forsę za ruszenie kamienia od profesora Ruddle’a czy Gugglesa, czy jak on się tam teraz nazywa. A czy zgodzisz się zaczekać spokojnie i nic nie ruszać, a przez ten czas ja pojadę do niego i przywiozę ci kartkę, żeby nie ruszać kamienia, a czek możesz zatrzymać? Dobra?

Obcy przeżuwał żujkę i spluwał raz po raz. McCarthy patrzył z podziwem, że obaj robią to w dokładnie tym samym czasie i plują dokładnie na tę samą odległość. Ostatecznie, może i niezły z niego chłop, żeby nie był taki uparty! Ciekawe, że ma na sobie taki sam aparat, jaki McCarthy’emu dał stary Ruddle.

— Dobra. Zjeżdżaj i przywieź kartkę, a ja poczekam — powiedział obcy i rozciągnął się na ziemi.

McCarthy bez namysłu zawrócił i pospieszył do machiny czasu.

Wysiadając w laboratorium, stwierdził z zadowoleniem, że profesor odzyskał swoją miłą kępkę siwych włosów.

— Panie, panie, z tego cała historia wychodzi. Nawiasem mówiąc, co pan zrobił z żoną?

— Z żoną? Z jaką żoną?

— No, pańską żoną. Alojzową. Tą bojową babą — wyjaśnił McCarthy.

— Nie jestem wcale żonaty. Już ci mówiłem, że uważam to za barbarzyński zwyczaj, niegodny naprawdę cywilizowanego człowieka. A teraz przestań zawracać głowę i dawaj aparat.

— Ale — zapytał badawczym tonem McCarthy — przecież panu już przedtem oddałem aparat, nie pamięta pan, panie profesorze Ruddle?

— Nie mówi się Ruddle, tylko Roodles. Dwa „o” jak w boogie-woogie. Jak mogłem zabrać od ciebie aparat, kiedy dopiero teraz wróciłeś? Mąci ci się w głowie, mój drogi McCarney, a ja nie lubię zmąconych. Postaraj się opanować.

McCarthy pokiwał głową, nie zważając już nawet na przekręcenie swego nazwiska. Wzrastał w nim coraz większy żal, że w ogóle wdał się w tę całą karuzelę.

— Siadaj pan, profesorze. — Ogromną dłonią wcisnął niepokaźnego staruszka w fotel. — Siadaj pan, bo musimy pogadać. Muszę panu coś niecoś przypomnieć.

— Więc tamten facet — kończył po kwadransie — obiecał, że zaczeka, aż wrócę z kartką. Jeśli chcesz pan mieć żonę, nie dawaj pan kartki, a facet ruszy kamień. Dla mnie to bez różnicy. Mam w ogóle dość tego wszystkiego.

Profesor Ruddle (Guggles? Roodles?) przymknął w zamyśleniu oczy.

— No tak — westchnął. A potem nagle zadrżał. — Żonaty? Z Alojzową? Bojową babą? Nie, nie! McCarney… czy McCarthy… słuchaj! Musisz tam wrócić! Dam ci zaraz kartkę… I jeszcze jeden czek… O, masz! — Wyrwał kartkę z notesu i szybko ją wypełnił kilku błagalnymi słowami. Następnie wypisał czek.

McCarthy przyjrzał się blankietowi.

— Znowu inny bank — zauważył ze zdziwieniem. — Tym razem „Południowy Bank Arachidowy”. Spodziewam się, że wszystkie te czeki okażą się dobre.

— Naturalnie — zapewnił go stanowczo profesor — wszystkie okażą się dobre. Jedź tylko i załatw sprawę, a jak wrócisz, załatwimy to wszystko tak, żebyś był zadowolony. I powiedz tamtemu McCarneyowi…

— McCarthy, nie McCarney. Zaraz, zaraz! Co to znaczy „tamtemu McCarneyowi”? Jest tylko jeden McCarthy, McCarthy Gęsia Szyjka. Jeżeli pan wysyła dziesięciu różnych chłopów na tę samą robotę…

— Nie wysłałem nikogo prócz ciebie. Czy nie rozumiesz tego, co się stało? Wysłałem ciebie w przeszłość, w okres kredowy, żebyś poruszył kamień. Wróciłeś w teraźniejszość i, jak sam mówisz, zastałeś mnie w dosyć niepomyślnych okolicznościach. Wiec udałeś się ponownie w przeszłość, aby odrobić szkodę, do tego samego mniej więcej punktu w przestrzeni i czasie co przedtem. Ale z powodu mnóstwa nieznanych czynników i nieuchronnych błędów w pierwszej machinie czasu nie mógł to być dokładnie ten sam punkt. Co teraz się dzieje? Ty — nazwijmy ciebie ty I — spotykasz siebie II w tym właśnie momencie, kiedy ty II zabierasz się do ruszenia kamienia. Zapobiegasz temu. Gdybyś tego nie zrobił, gdybyś, jako ty II, poruszył kamień, wówczas ty II byłby tobą, to znaczy tobą I. Ale ponieważ on — a właściwie ty — tego nie zrobiłeś, on jest nieco odmienny od ciebie, będąc tobą, który odbył tylko jedną podróż w przeszłość i nie poruszył jeszcze kamienia. Podczas gdy ty obecny — ty I — odbyłeś dwie podróże i równocześnie poruszyłeś kamień i przeszkodziłeś sobie samemu w jego poruszeniu. To doprawdy jest przecież proste, no nie?