McCarthy puknął się w czoło i wciągnął głęboko powietrze.
— Może — wymamrotał — choć ja bym tak nie powiedział.
Profesor przyskoczył do maszyny i zaczaj przygotowywać ją do następnej podróży.
— A teraz przejdźmy do tego, co stało się ze mną. Skoro ty — jako ty I — przeszkodziłeś sobie II w ruszeniu kamienia, tym samym spowodowałeś nie tyle zmianę, ile niezmienność mego położenia. Kamień nie został ruszony, a zatem nie jestem żonaty, nie byłem i, miejmy nadzieję, nigdy nie będę. Tak samo nie jestem już łysy. Ale przez sam fakt twojej podwójnej obecności w przeszłości, na skutek mikroskopijnych przeobrażeń, jakie wywołał twój oddech czy odcisk buta na piasku, nastąpił ciąg przeobrażeń, który sprawił, że moje nazwisko brzmi (i zawsze brzmiało) Roodles, a twoje…
— Może jest McTavish, licho wie — jęknął McCarthy. — Mniejsza z tym! Czy maszyna gotowa?
— Tak, gotowa. — Profesor krzywił się i wyraźnie nad czymś namyślał. — Jedyna rzecz, której nie mogę jeszcze wyjaśnić, to historia z aparatem, który jak mówisz, wziąłem od ciebie. Bo jeżeli ty I, w osobie ciebie II…
McCarthy umieścił prawe kolano tuż koło pleców małego profesora i pchnął.
— Załatwię tę historię, wrócę i już nigdy więcej nawet nie zbliżę się do takiej sztuki!
Nacisnął chronotranzyt. Ostatni rzut oka na profesora zostawił mu niejasne wspomnienie potłuczonych szkieł, pogiętej aparatury elektrycznej i powiewającej z oburzenia białej kępki włosów.
Tym razem zmaterializował się nad samym brzegiem wody.
— Coraz bliżej za każdym razem — mruknął, wysiadając z machiny. — A teraz tylko oddać kartkę i… I…
— O, do jasnej cholery!
Dwóch ludzi boksowało się obok czerwonego kamienia. Byli jednakowo ubrani, mieli te same rysy i budowę fizyczną, a także jednakowo długą i węzłowatą szyję. Walczyli w dziwny sposób, jakby ktoś bił się z własnym odbiciem w lustrze: obydwaj zadawali te same ciosy i robili te same uniki. Stojący bliżej kamienia miał zawieszony na szyi kosztowny miniaturowy aparat fotograficzny; drugi był bez aparatu.
Nagle obydwaj złożyli się pozornie do ciosu, który setki sędziów pokoju w małych miasteczkach znało jako osławiony cios „Raz-dwa”. Specjalnością tą wyróżniał się McCarthy Gęsia Szyjka. Obydwaj zignorowali cios pozorowany, obydwaj zamachnęli się prawym sierpowym i…
I obydwaj runęli jak dłudzy.
Opadli ciężko na ziemię, o dobry krok od siebie i potrząsali nieprzytomnie głowami.
— Jesteś najbardziej uparty drań, jakiego widziałem — powiedział jeden. — Gdzieś ty się…
— …nauczył mojego chwytu? — dokończył McCarthy podchodząc do nich.
Tamci dwaj zerwali się na równe nogi i zapatrzyli w przybysza.
— Ee! — zawołał ten z aparatem. — Wy dwaj jesteście bliźniacy!
— Chwileczkę — McCarthy stanął pomiędzy tamtymi.
— Jesteśmy wszyscy bliźniacy. To znaczy trojacy. To znaczy… Wszystko jedno, siadajcie, muszę wam coś powiedzieć.
Wszyscy trzej przysiedli powoli i przyglądali się sobie podejrzliwie.
Po czterech porcjach tytoniu otaczał ich dokoła równy krąg ciemnego nikotynowego soku. McCarthy ciężko dyszał we wszystkich swych trzech postaciach.
— Krótko mówiąc, ja jestem McCarthy I, bo byłem przy tym od samego początku, aż do tej chwili, kiedy tłumaczę McCarthy’emu II, że nie potrzebuję jechać po kartkę, którą McCarthy III chce dostać od profesora Ruddle’a.
Ten z aparatem wstał, a inni poszli za jego przykładem.
— Nie rozumiem tylko — rzekł ten z aparatem — dlaczego ja mam być McCarthy III. Myślę, że już prędzej ja jestem McCarthy I, ten z prawej — McCarthy II, a ty — McCarthy III.
— Akurat — zaoponował McCarthy II — wcale nie tak. Bo mnie się wydaje, że to ja jestem McCarthy I, ty…
— Nie ma co gadać! — rzekł McCarthy I, a dwaj, którzy przed chwilą walczyli, zwrócili ku niemu twarze. — Bo ja wiem na pewno, że jestem McCarthy I!
— Skąd wiesz? — spytali tamci.
— Bo mnie wszystko to wytłumaczył profesor Ruddle. Tak właśnie mi wytłumaczył, że ja jestem McCarthy I. A wam tego nie mówił, prawda? Więc nie ma się co kłócić. Jesteście najbardziej uparte chuligany, jakich w życiu widziałem. A widziałem ich dosyć. Teraz możemy już wracać.
— Zaczekaj, zaczekaj. Skąd mam wiedzieć, że nie mam ruszać kamienia? Tylko dlatego, że ty tak mówisz?
— Dlatego, że ja tak mówię i że tak mówi profesor Ruddle w kartce, którą wam pokazałem. I dlatego, że nas jest dwóch, którzy nie chcą, żeby ruszać kamień, i rozwalimy ciebie jak nic, jeżeli popróbujesz.
McCarthy II kiwnął przytakująco głową. McCarthy III rozejrzał się dokoła za jakąś bronią. Nic jednak nie znalazł, więc ruszył w stronę trzech machin czasu. McCarthy I i McCarthy II pośpiesznie zrównali się z nim krok.
— Jedźmy moją, stoi najbliżej! — Wszyscy trzej weszli do machiny McCarthy’ego I.
— A co będzie z czekami? Dlaczego ty masz mieć trzy czeki, McCarthy II — dwa czeki, a ja tylko jeden? Podzielicie się ze mną?
— Poczekaj, aż wrócimy do profesora. On już tę sprawę załatwi. Czy nie potrafisz myśleć o niczym innym, tylko o pieniądzach? — powiedział ze smutkiem McCarthy I.
— Nie, żaden z nas nie potrafi — odparł McCarthy II. Ja chcę mieć udział w tym trzecim czeku. Mam większe prawo niż ten durny facet, no nie?
— Dobra. Poczekajcie, aż będziemy w laboratorium. — McCarthy I nacisnął chronotranzyt. Wyspa i wspaniały blask słońca znikły. Czekali teraz na dalszy ciąg.
— Hej, tu całkiem ciemno! — zawołał McCarthy II.
— Gdzie jest laboratorium? Gdzie profesor Ruddle?
McCarthy I pociągnął za chronotranzyt, lecz ten ani drgnął, Tamci dwaj podeszli i ciągnęli teraz we trójkę.
Ale chronotranzyt ani o milimetr nie dał się ruszyć z miejsca.
— Pewnie nacisnąłeś za mocno — jęknął McCarthy III. — Zepsułeś maszynę!
— Pewnie — zawtórował McCarthy II. — Skąd ty możesz wiedzieć, jak się obchodzić z maszyną czasu? Zepsułeś ją i teraz nie ruszymy się z miejsca!
— Chwileczkę! — McCarthy I odepchnął pozostałych.
— Coś mi świta w głowie. Wiecie, co się stało? Wszyscy trzej chcieliśmy wrócić do… do teraźniejszości, jak mówi profesor Ruddle. Ale właściwie to tylko jeden z nas należy do teraźniejszości — kapujecie? Więc jak nas trzech tutaj siedzi, maszyna nigdzie nie może iść.
— No, to sprawa jest prosta — zawołał McCarthy III.
— Ja jestem jedyny prawdziwy…