OBSESJA
Chciałaby być jego kochanką i chciałaby być kochana. W większości przypadków to się wyklucza. Poza tym już więcej nie chce być żadnym przypadkiem. Za bardzo bolało ostatnim razem, aby zaryzykować ponownie. Już nigdy więcej nie pozwoli się kaleczyć złym, dzielonym z innymi kobietami dotykiem. Gdyby miała go mieć (do dzisiaj nie wie – albo ma za mało odwagi, aby wiedzieć – co to naprawdę mogłoby oznaczać), wolałaby, aby odbyło się to w czystości. Mniej się tęskni do pocałunków i pieszczot. I nie ma poczucia, że się kogoś posiadło, a więc – teoretycznie – nie ma zazdrości. Co wcale nie znaczy, że jest przy tym mniej smutno. Na dodatek, mając trzydzieści pięć lat, trudno „mieć mężczyznę” i zachować jednocześnie czystość. Coś takiego jak czystość – twierdzi Alicja, jej przyjaciółka z pracy – zdarza się siksom z ogólniaka albo rozpaczliwie wiernym i tak naprawdę zrozpaczonym żonom, które miesiącami lub nawet latami czekają, aż ich mężom przyjdzie do głowy, że może mogliby – zamiast ze mną na przykład – tak dla odmiany z nimi. „Nie sądzisz, że w tej swojej obsesji jesteś bardziej naiwna od tych małolatów, chociaż masz tyle lat, że spokojnie mogłabyś być ich matką?!”, dodała ze śmiechem. Alicja potrafi się śmiać nawet wtedy, gdy jest bardzo smutna. A taka jest najczęściej. Dlatego ona i tak woli własny okresowy smutek. Taki jak ten wczorajszego poranka. Na lotnisku.
Obudziła się za wcześnie. Jak zawsze, gdy nie wolno się spóźnić. Wzięła prysznic, spięła włosy tak, jak on lubi, odkrywając szyję. Gdyby miał ją kiedyś całować, to chciałaby, aby zaczął od szyi. Ale gdyby zaczął od ust, piersi, podbrzusza, to też… Co „też”?!!! Połknęła tabletkę. Najpierw myje zęby, a potem łyka tabletkę. Dzisiaj tę z przegródki „poniedziałek”. Włożyła sukienkę, którą kupiła dla niego wczoraj. Tabletki także kupuje tylko dla niego. Z przystanku dojechała na lotnisko pierwszym kursem miejskiego autobusu. U zaspanej kelnerki zamówiła kawę. Zdjęła płaszcz. Wyłączyła telefon, aby nikt nie przeszkadzał. Trochę przesadnie – o szóstej rano i tak nikt do niej nie dzwoni. O szóstej wieczorem, oprócz Alicji, od dwóch lat także nikt. Poprawiała włosy, dotykała warg, nerwowo spoglądała na zegarek. Zobaczyła go, gdy wbiegał spóźniony, ciągnąc za sobą walizkę. Zapamiętała błękit rozpiętej koszuli, rozwichrzone włosy i to, że jest nieogolony. Lubi go w błękitnych koszulach. Jego oczy są wtedy jeszcze bardziej niebieskie. Ale dzisiaj znowu była za daleko, aby je dostrzec. Była wdzięczna dziewczynie przy komputerze za to, że tak długo wystawiała mu bilet. Przez chwilę miała nawet wrażenie, że spogląda w jej stronę. Podniosła się gwałtownie z krzesła, rozlewając kawę. Nie była pewna, czego chciała bardziej: uciec czy podbiec do niego. Po chwili zniknął w korytarzu prowadzącym do odprawy paszportowej.
Zawsze znika. Albo w jakichś korytarzach, albo za jakimiś drzwiami, albo w tłumie obcych ludzi, którzy go otaczają. Od dwóch lat czeka na to, że ją zauważy. Buduje bliskość, o której on jeszcze się nie dowiedział. Tylko czasami w desperacji zauważa, że to absurd i że Alicja ma rację. Niewidoczna, odprowadza go na dworce, lotniska, zjawia się w różnych miastach na wykładach, które on prowadzi, przysiada do stolików w restauracjach, w których bywa, przechadza drogami, którymi on musi przejść, aby zniknąć w samochodach lub taksówkach, zabierających go w miejsca, w których ona także chciałaby być. Gdy zna adresy tych miejsc, zjawia się tam chwilę po nim, z lękiem rozglądając się dookoła, czy nie ma tam jego żony. Widziała ją tylko raz. Stała kilka kroków od niej, gdy po jakimś spotkaniu znowu szczelnie obstąpił go tłum. Nie poświęcił swojej żonie nawet jednego spojrzenia, zanim zniknął w kolejnym korytarzu. Obie były niewidoczne, ale nie tak samo nieważne. Pierwszy raz pomyślała, że o wiele mocniej zabolało to jego żonę. Ale wkrótce o tym zapomniała i wszystko wróciło do normy.
W uległej, lojalnej, zdyscyplinowanej samotności dalej poluje na każdy skrawek informacji o nim, a tymczasem, trwając w postanowieniu czystości, grzesznie łyka dla niego co rano tabletki antykoncepcyjne, wyuzdanie fantazjuje o nim, wchodząc z kieliszkiem wina do wanny, zapalając świece w sypialni lub przymierzając bieliznę w butikach. Wybiera dla niego koszule, krawaty, szaliki, a perfumy, którymi on pachnie, stawia w łazience obok swoich. Gdy ma ochotę na nowe filiżanki, to zawsze kupuje dwie, zastanawiając się, jaką herbatę chciałby z nią wypić. Chyba nikt w Warszawie nie ma w domu tylu herbat co ona…
Dzisiaj rano w drodze do pracy weszła do kościoła. Nie modliła się. Chciała się tylko zatrzymać na chwilę. Wychodząc, w ławce tuż przy drzwiach zauważyła jakąś kobietę. To była jego żona. Płakała…
ZAPOMINANIE
Czasami trzeba zapomnieć siebie, swoje imię, jakąś część życia. Może trzeba zapominać dopóty, dopóki nie zrodzi się tęsknota za samą sobą. Opowiem ci przemilczany akt zapominania.
Pierwszy miał córkę. Miała tyle lat, ile ja, kiedy umarł mój ojciec. Drugi miał tyle lat, ile mój ojciec, kiedy umierał. Trzeci mógł mieć tyle lat, ile mój ojciec, gdyby teraz żył. Czwarty mógłby być moim ojcem. Nie wiedzieli o mnie prawie nic. O sobie wiedzieli jeszcze mniej. Na początku ze mną rozmawiali, potem chcieli tylko mnie dotykać. Wydawało się im, że gdy brakuje słów, to dotyk może je zastąpić. Wiem, że ty wiesz, że tak nie jest.
Nie usypiałam przy żadnym z nich. Żeby zasnąć przy kimś, nie można się bać poranka i już przed zaśnięciem trzeba się cieszyć na następną noc. Poranków, ich pośpiechu, mojego zawstydzenia i ich nieprawdziwych obietnic bałam się najbardziej. Czasem patrzyłam, jak śpią. Śpią i śnią, kilka minut, kilka godzin, kilka razy. W hotelach, w tamtym mieszkaniu, w moim mieszkaniu, w innym mieszkaniu. Czasami zgadywałam ich sny. Polubiłam to. Chciałam zapamiętać. Tak samo jak chciałam zapamiętać moje nadzieje, ich przyrzeczenia, moje otarte kolana, ich smak, moją otartą do krwi pamięć. Zapamiętać każdą nagość i każde jej ukrywanie. Stopić w jedno to, co stopić się nie dawało, ponieważ zdążyło się do tego czasu wypalić. Potem chciałam zmyć z siebie ślad jednych dłoni, by oddać się innym. Z zapomnienia w zapomnienie. Z podróży w podróż. Z początku w początek. Z każdym z nich miałam tylko początek. Kobiety chciałyby do początków wracać, ale właśnie tylko wracać. Z jakiejś wspólnej drogi.
Na prawym nadgarstku noszę drogi szwajcarski zegarek. Podarował mi go ten, który był jak czas oczekiwania. Miał pieniądze, ale był tak zajęty, że nigdzie go nie było. Ani przy mnie, ani u jego żony, ani na spacerach z dziećmi, ani nawet wtedy, gdy chciałam mu powiedzieć, że go za to czekanie nienawidzę. Ciągle był tylko z sobą, nawet gdy bywał, na krótko, u swoich nowych kochanek. Mój ojciec kochał zegarki, ale natychmiast zapominał o nich, gdy ja miałam dla niego czas.
Na palcu lewej dłoni noszę pierścionek z diamentem. Wiosną podarował mi go ten, który miał być jak wieczność. Przeminął, zanim zdążyło nadejść lato. Bardzo chciałam, aby chociaż raz ogrzał ten diament, biorąc mnie za rękę i nie myśląc o tym, że zauważą to inni. Był zbyt publiczny, aby zrobić to publicznie. Czasami, raniąc się przy tym, dotykałam tego diamentu opuszkami palców prawej dłoni. Bolało dopiero wtedy, gdy zaczynało się zrastać. Ojciec kupił mi kiedyś na jarmarku w Kazimierzu watę cukrową i przezroczyste szkiełko oprawione w cienki pasek blachy. Gdy ściskał moją rękę, to czułam, jak puchną mi palce, oczko się topi i tworzymy z ojcem jedność. Pierścionek ten – pogięty i zaśniedziały kawałek pamięci zamkniętej w zeszklonej łzie – leży w kartonie z pamiątkami po ojcu. Gdy zamykam oczy i biorę go do ręki, to wydaje mi się, że ciągle rozgrzewa mnie ciepłem jego dłoni.