ZDRADA
Spakowała jedną trzecią życia w dwie podróżne torby i odeszła. Ta z rzeczami z ostatnich dwóch lat była prawie pusta. Kilka albumów z fotografiami, plik listów związanych zieloną wstążką, dwa bukiety zasuszonych białych róż, dwie puste butelki po winie oklejone stwardniałym woskiem z wypalonych świec, woreczek muszli, które zebrali na plaży podczas wspólnego urlopu w Portugalii, podziurawiony jego zębami stanik, który miała na sobie podczas ich pierwszej nocy w hotelu we Wrocławiu, trzy książki, które czytali sobie na głos, kilka płyt CD, które zna na pamięć, i stary jarmarczny budzik, który każdego poranka miał zaczynać swoim terkotem nowy dzień początku ich wieczności. Bo przecież oni mieli być razem bez końca…
Odchodziła w zamierzonym pośpiechu. Wymyśliła sobie, że tak będzie mniej boleć. Albo jeśli nie mniej, to przynajmniej krócej. Taksówkarzowi zapłaciła za dotychczasowy kurs i poprosiła, aby czekał na nią pod blokiem nie dłużej niż dziesięć minut. Gdyby wróciła do tego czasu, to mieli jechać na lotnisko. Dała sobie dziesięć minut, żeby zatrzeć ślady po największej miłości swojego życia i uciec. Bo to była ucieczka. Nie chciała, aby ją po raz kolejny zatrzymywał, tłumaczył, przekonywał, obezwładniał czułością nocy i obietnicami, które rano nie miały już znaczenia.
Zaczęło się banalnie. Spotkała go przypadkowo na urodzinach koleżanki z biura. Ona była pewna, że jest naprawdę sama, a jemu wydawało się, że odszedł od żony. Najpierw była nim tylko zakłócona, potem oczarowana, dwa miesiące później pogodnie obłąkana. Gdy po wspólnej nocy we Wrocławiu zadzwonił któregoś dnia do niej do biura i zapytał, czy wprowadzi się do jego kawalerki na Mokotowie, odpowiedziała, że potrzebuje minimum godzinę czasu, aby się nad tym zastanowić. Przed upływem tej godziny zadzwonili do niej z jakiejś warszawskiej firmy od przeprowadzek. Do wielkiej ciężarówki, która na jego zlecenie zaparkowała na chodniku przed domem jej rodziców, wstawiła jedną podróżną torbę. Matka żegnała ją, jak gdyby wyjeżdżała na stałe na Antarktydę, a nie jedynie do innej dzielnicy Warszawy. Ojca niewiele to obchodziło. Gdy tak stały przy tej ciężarówce, zrozumiała nagle, dlaczego matka przez całe życie miała smutne oczy.
Wprowadziła się do wolnej od innych kobiet przestrzeni, naznaczonej jego zapachem. Materac na podłodze tuż przy biurku z komputerem, pusta lodówka z butelką białego wina i słoikiem musztardy, jego maszynka do golenia i jeden ręcznik w łazience, nie wyprasowane koszule w plastikowym koszu na środku pokoju, doniczka z nie podlewaną od wieków paprotką pod oknem, dwa krzesła z przewieszonymi marynarkami jego garniturów, karton z zeschniętą pizzą na blacie kuchni. Nie ma nic bardziej własnego niż mężczyzna, którym trzeba się zaopiekować. Przez cztery miesiące opiekowali się sobą nawzajem. Kochali się na materacu, który, przedziurawiony, puszczał powietrze wypychane naciskiem ich ciał, ona czekała na niego z obiadem, po którym szli do łazienki, aby wziąć prysznic i znowu wrócić na materac. Popadła w bezgraniczną pychę. Patrzyła z wyższością i litością na tych, którzy nie byli dotknięci takim szczęściem.
Po czterech miesiącach wstydziła się tej pychy. Wszystko zaczęło się zmieniać. Materac zniknął i zastąpiło go łóżko. Pojawiły się meble. Zaraz potem zaczęło powstawać obok jej nie rozpakowanej ciągle torby sanktuarium jego dzieci. Pierwsze fotografie na ścianach, pierwsze ich wizyty. Pierwsze weekendy, gdy nie miał dla niej czasu. Pierwsza przepłakana Wigilia spędzona w odurzonej alkoholem samotności. Pierwsze pełne butnej wyższości telefony od jego żony. Pierwsza poniżająca ją wulgarna nienawiść jego aroganckiej osiemnastoletniej córki, wykrzykującej w jej kierunku: „Teraz ojciec rżnie ciebie, ale i ty się wkrótce zestarzejesz”. Pierwsze, rozdmuchane do granic pikantnego biurowego skandalu miesiąca, plotki na korytarzach jej firmy. Pierwszy niepokój i łzy matki.
Trzeba mieć ogromną wolę – no właśnie, tylko czego: kłamstwa, godności, determinacji? – aby w tym trwać. Obojętnie, co to jest, taką wolę mają tylko wyjątkowi ludzie. Albo bardzo zakochani. Była bardzo zakochana, ale nie była jego kochanką. Była jego kobietą. Jeśli szacunek, współczucie i słuszność mają zawsze zdradzani, to właśnie jej – a nie jego żonie – się to wszystko należy. Jeśli ktokolwiek zdradzał kogokolwiek z kimkolwiek, to on zdradzał ją ze swoją przeszłością, w której jej przecież nigdy nie było. Uwiódł ją obietnicą wspólnej przyszłości, okradł ją z marzeń i któregoś ranka obudziła się w trakcie przerażającego snu, całkiem naga, drżąc z zimna.
Zdążyła przed upływem dziesięciu minut. Na lotnisku wyjęła kartę ze swojego telefonu…
POSTAĆ PRAWOSKRĘTNA
Jeśli istnieją dzieci gorszego Boga, to ona jest z pewnością jednym z nich. Tak myślała, dopóki wierzyła, że istnieje ktoś taki jak Bóg. Od ośmiu miesięcy – żaden Bóg, nawet ten gorszy, nie pomyliłby się przecież dwa razy – wierzy jedynie w przeznaczenie, które uczyniło z jej życia przewrotną, tragiczną farsę. Wierzy także lekarzom, którzy niezależnie od Boga i zupełnie ignorując przeznaczenie, przedłużają – jak w jakiejś komputerowej grze – jej życie i są zdumieni, gdy na kolejnych slajdach z tomografu guz w jej mózgu maleje. Wywieszają te slajdy na podświetlonych ekranach i mierzą linijką przypuszczalną długość jej życia. Każdy brakujący od ostatniego skaningu milimetr to dwa, może trzy dodatkowe miesiące. Potem profesor podchodzi do niej, bierze delikatnie w swoje dłonie krótki kikut tego, co miało być jej prawą ręką, i zaczyna opowiadać to, co ona wie, odkąd postawili jej diagnozę: „Glejak wielopostaciowy charakteryzuje się wzrostem naciekającym, intensywną migracją i szybkim szerzeniem się nowotworu w obrębie otaczającej tkanki nerwowej. Następuje naciekanie wzdłuż włókien nerwowych, naczyń krwionośnych, opon miękkich, wokół komórek nerwowych; ten typ wzrostu guza utrudnia całkowitą chirurgiczną resekcję glejaka”. Ona nie ma pojęcia, co to są „opony miękkie”, rozumie, że nie można tego guza wyciąć skalpelem, ale dokładnie wie, że odkąd zaczęła łykać talidomid, to znowu chciałaby chodzić. Nie chodziła od urodzenia. Nie wie, jak to jest samemu przejść od punktu A do punktu B. Ale zawsze tęskniła za punktem B. Odkąd znaleźli glejaka w jej mózgu, zapomniała o punkcie B. Chciała pozostać i trwać jak najdłużej w punkcie A. Po tym, jak stwierdzono brak czwartego milimetra na slajdzie, znowu chce do B. Znowu ma marzenia. Czasami rozmawia o nich w Sieci z takimi jak ona. Marzycielami bez rąk i nóg, przytwierdzonymi do miejsca, w którym ostatnio pozostawiono ich wózek inwalidzki. „Jakie ty masz marzenia?” – zapytał ją kiedyś chłopak z Kanady. Jak to jakie – odpowiedziała – takie jak każdy, chcę wejść na Kilimandżaro i zatańczyć salsę na Kubie. To dużo?! Niech ci będzie, chciałabym chociaż raz przejść o własnych siłach do łazienki i nie sikać w pampersy…
Talidomid… Najbardziej znienawidzony lek na świecie. Wie o nim wszystko. Pochodna kwasu glutaminowego, występuje w dwóch odmianach stereochemicznych, jego postać prawoskrętna wywołuje szkodliwe działanie, a lewoskrętna jest skutecznym lekiem uspokajającym, zsyntetyzowany w 1954 roku przez biochemika koncernu Grünenthal z Akwizgranu, wprowadzony na rynek w 1956 roku w Niemczech, masowo sprzedawany jako „bezpieczny preparat uspokajający, szczególnie dla kobiet w ciąży, nie wpływający na koordynację ruchową i nie upośledzający funkcji układu oddechowego”. Tylko w Niemczech w ciągu jednego roku 1960 sprzedano ponad czternaście i pół tony talidomidu. Jej matka w styczniu 1961 roku wykupiła na receptę przepisaną przez ginekologa osiemset miligramów tego leku. Gdy łykała wieczorami białe tabletki, była z nią w ciąży, chciała spać i chociaż we śnie zapomnieć, że urodzi córkę bez ojca, który stanowczo zażądał, aby ją „usunęła” za dwieście marek u znajomego lekarza. Urodziła się normalnie, ale nie była normalna. Nie miała palców u rąk, miała zniekształcone, o wiele za krótkie nogi, zakończone czymś, co przypominało niewykształcone płetwy. Gdy pierwszy raz modliła się do Boga, aby zapytać, „dlaczego właśnie ona?”, nie mogła złożyć dłoni w modlitwie. Bo ich nie miała. Krótkie, piętnastocentymetrowe kikuty bez dłoni, wyrastające z jej ramion, nie mogły zetknąć się w geście modlitwy. Gdy miała siedem lat, w maju 1968 roku, matka wepchnęła jej wózek inwalidzki do sali sądu w Akwizgranie. Z resztkami rąk bez dłoni i odsłoniętymi na ten dzień nogami bez stóp była koronnym dowodem przeciwko siedmiu mężczyznom z firmy, która w zachłannym dążeniu do zysku, zaniedbując wymagane testy kliniczne, sprzedawała w aptekach nieszczęście. Dzięki dziennikarzom, którzy fotografowali w każdym możliwym zbliżeniu jej kalectwo i przekazali swój materiał na pierwsze strony gazet, stała się najbardziej znaną ofiarą talidomidu. Jednym z ponad dwudziestu tysięcy zdeformowanych dzieci, urodzonych w czterdziestu sześciu krajach na świecie pomiędzy 1956 i 1961 rokiem przez matki zażywające talidomid w czasie ciąży.