Nazywanie homoseksualizmu grzechem, a gejów odpadkami rozwściecza mnie. Ale staram się być delikatny w swojej wściekłości. I to jest zapewne mój błąd! Ludzie tolerancyjni, kulturalni i dobrze wychowani popełniają błąd, tłumiąc wściekłość na ortodoksyjnych homofobicznych chamów, ociekających własną pianą z warczących ust. Starają się cicho i spokojnie polemizować, dyskutować, powoływać się na argumenty, uspokajać i przekonywać drugą stronę. Że to nieprawda, iż Murzyni są leniwi, kradną i śmierdzą, że to nieprawda, iż wszyscy Niemcy to naziści, że to nieprawda, iż wszyscy Polacy mają wąsy, kradną samochody i papier w toaletach publicznych, że to nieprawda, iż Żydzi uknuli spisek przeciwko światu, że to nieprawda, iż ateiści to albo marksiści, albo nihiliści, albo sataniści, że to w końcu nieprawda, iż wszyscy rudzi są fałszywi, a homoseksualiści to zboczeńcy. Dyskutując z takimi kretyńskimi poglądami, można długo opanowywać nerwy i nie podnosić głosu. Ale istnieją pewne granice, poza którymi trzeba się najnormalniej w świecie wściec i eksplodować. Inaczej nikt nas nie usłyszy w tym jazgocie zgrai kąsających homofobicznych psów.
Ostatnio poczułem taką wściekłość, gdy dwóch polskich polityków ze znanej partii publicznie zrównało homoseksualizm z pedofilią, nekrofilią i zoofilią. Brzmi to okropnie nawet dla tych, co nie znają się zbyt dobrze na łacinie i perwersjach. Dla tych, co się znają, przyrównanie zbliżenia gejów do gwałtu na zwłokach lub kopulacji z owcą czy kozą musi być szokująco obrzydliwe. Nie skomentuję przywołania w tym kontekście pedofilii, ponieważ zaczyna wzbierać we mnie żółć.
Podobną złość czułem, gdy swego czasu zupełnie przypadkowo natrafiłem w Internecie na stronę utrzymywaną przez ortodoksyjnych polskich nacjonalistów, a w niej na „historyczną” publikację o Januszu Korczaku. Autor tej skrajnie propagandowej ulotki nieustannie przypominał, że prawdziwe personalia Korczaka to Henryk Goldszmit (co było chyba jedyną prawdziwą informacją w tym tekście), a w którymś momencie zasugerował: „Być może bohaterski Goldszmit vel Korczak wcale nie był pedagogiem, tylko pedofilem…”. To był jeden z tych nielicznych momentów w moim życiu, kiedy przyszło mi do głowy, że może ten idiotyczny pomysł z cenzurowaniem Internetu wcale nie jest taki zły. Oprócz wściekłości czułem jednak wtedy także wstyd. Swoją drogą ciekaw jestem, z czym ci dwaj politycy o umyśle płytkim jak kałuża porównaliby homoseksualnego rudego Murzyna (bywają i tacy), mającego izraelski paszport i od dwudziestu lat mieszkającego w Monachium?
Gdy zdenerwują mnie ludzie, to dla uspokojenia często sięgam po książki o zwierzętach. Jeśli w ich świecie w ogóle są jacyś politycy, to na pewno nie są aż takimi durniami. Nawet wśród gnid. Nie zacznę jednak od gnid, zacznę od muszek owocówek i homoseksualizmu, aby pozostać w temacie. Muszki owocówki to wprawdzie nie ludzie, ale jak pokazują ostatnie badania, mają niewiele mniej genów niż człowiek.
Elitarny amerykański magazyn naukowy „Celi” („Komórka”) opublikował niedawno niezwykle interesujący artykuł, który czyta się momentami jak romans. Muszka owocówka nadlatuje do komory obserwacyjnej, zbliża się do oczekującej dziewicy, delikatnie dotyka jej jedną z kończyn i odgrywa – na swoich skrzydełkach – miłosną pieśń. To rodzaj gry wstępnej. Skończywszy koncert, liże swoją wybrankę, a gdy uzyska jej przyzwolenie, kopuluje z nią nieprzerwanie przez dwadzieścia minut (ludzie robią to krócej, ale długość aktu seksualnego nie jest funkcją liczby genów). Nie byłoby w tym niczego aż tak dziwnego (dla muszek), gdyby nie fakt, że wpuszczona do komory obserwacyjnej muszka jest samicą i tak naprawdę kopulować nie może i nie powinna. Jest jednak samicą szczególną – metodami inżynierii molekularnej zmieniono jej jeden gen. I właśnie ta zmiana spowodowała, że muszka samica stała się muszką samcem i przejęła natychmiast cały wzorzec zachowań w tak podstawowej dla przetrwania gatunku dziedzinie jak prokreacja. Jeden jedyny gen!
Aby zmodyfikować kolor oczu człowieka, trzeba by manipulować wieloma genami. Naukowcy (którzy z definicji powinni być nieufni, krytyczni, zazdrośni i zawistni) przecierają oczy ze zdumienia. Profesor Michael Weiss, szef Wydziału Biochemii przy Case Western Reserve University, uznał to odkrycie za przełomowe i skomentował je w bardzo charakterystyczny sposób: „Mam nadzieję, że to przeniesie dyskusję na temat orientacji seksualnej z poziomu moralności na poziom nauki”. I dodał jeszcze bez wahania (przypominam, że to purytańska Ameryka): „Okazuje się, że nie dane mi było wybrać swojej heteroseksualności. To się po prostu zdarzyło”. Jak mógł coś takiego powiedzieć?! Wstrętny jeden propedofil, pronekrofil i prozoofil, i na dodatek profesor. Zdeptać go czarnym lub brunatnym butem! Jak zboczoną amerykańską, genetycznie zmanipulowaną muchę owocówką…
KRÓTKA HISTORIA EWOLUCJI
Alicja ma trzydzieści dwa lata. „Tak jak Poświatowska, kiedy umierała” – dodaje. Na półce z książkami w jej toruńskim mieszkaniu stoją Opowieść dla przyjaciela i cztery tomiki wierszy Poświatowskiej. Za ostatnią kartką Opowieści… zbiera recepty. Od kilku lat zaprzyjaźniony psychiatra, który się w niej podkochuje, wypisuje jej różowe kartki, a ona konsekwentnie ich nie wykupuje. Notuje na nich swoje najskrytsze życzenia. Czasami, gdy jest jej bardzo smutno, przeważnie późnym wieczorem, gdy zaśnie już córka, wychodzi z łóżka, nalewa sobie wina do dwóch kieliszków, sięga po tę książkę i czyta. Najpierw Poświatowską, a potem recepty. Ostatnio coraz częściej przy tym płacze. Gdy wypije zbyt dużo, idzie do łazienki, zamyka drzwi na klucz, napełnia wannę gorącą wodą, wlewa do niej olejki z jaśminem i awokado, rozbiera się, wchodzi do wody, zamyka oczy i prawą ręką dotyka się między udami. Lewą zasłania sobie usta, aby nie krzyczeć zbyt głośno i nie obudzić córki. Wcale nie jest jej potem mniej smutno. Jest jedynie uspokojona i o wiele łatwiej zasypia po powrocie do pustego łóżka. Zapach jaśminu zawsze na nią tak działał. Podobnie zresztą jak seks. Pod tym względem jest bardzo podobna do większości znanych jej mężczyzn. Po seksie zasypiała natychmiast. Czasami nawet przed nimi. „Większości…”. To zabrzmiało intrygująco. Ale to tylko tak brzmi. Dwaj z trzech, których miała w życiu, to niewątpliwie większość. Poza tym, jak na trzydzieści dwa lata życia, to – w tych wyuzdanych czasach – chyba bardzo mało. Teraz czeka na tego czwartego.
Z racji zawodu musi dużo czytać. Ostatnio wpadła jej w ręce książka o ewolucji. I tak, zamiast wypatrywać w księgarni, którą prowadzi, tego czwartego, być może przegapiała swoją szansę i czytała. Gdyby na drzewie życia pominąć roślinność i skupić się na zwierzętach, to ewolucję można podzielić na cztery fazy. Dopiero w ostatniej, czwartej, pojawia się człowiek. Cóż za dziwny zbieg okoliczności!
Bezkręgowce: Urodziła Anię dwa miesiące po swoich dziewiętnastych urodzinach. Nie było go w szpitalu i nie było go, gdy stamtąd wychodziła. Gdy rodziła, spał, gdy opuszczała szpital, pił wódkę z kolegami. Przez dwa lata cierpliwie przekonywała go, że powinien wyrosnąć z dzieciństwa, że teraz dzieciństwo to ma Ania. Ulegał wszystkim: matce, która nie mogła się pogodzić z tym, że jej jedynak musi dorosnąć, ojcu, który przekonywał go, że „dzieciak to sprawa mamusi”, kolegom, którzy nigdy nie stali się dorosłymi. Był jak bezkręgowy mięczak. Dotrzymywał obietnic przez kilka godzin. Potem o nich zapominał albo składał kolejne. Zupełnie innym ludziom. Przez następne dwa lata odchodziła od niego. Gdy w końcu odeszła, zapomniała o nim w dwie godziny. Nie pamięta nawet ich nocy poślubnej…