„Kolego… Wypijesz łyk piwa ze mną? Wypijesz?”, usłyszałem zachrypnięty głos. Podniosłem głowę. Ogromne, przekrwione, wystraszone oczy w za dużych oczodołach w wychudzonej, zarośniętej i pokrytej ranami twarzy patrzyły na mnie błagalnie. Wyciągnięta w moim kierunku drżąca dłoń ściskała puszkę piwa. Mężczyzna zauważył moje łzy, odsunął się gwałtownie i powiedział: „Słuchaj, kolego, ja nie chcę ci przeszkadzać. Nie chciałem, naprawdę. Ja też nie lubię, gdy płaczę i ktoś się przyczepia. Już sobie idę. Płakać trzeba w spokoju. Tylko wtedy ma się z tego radość…”.
Taki nieoczekiwany krótkotrwały atak arytmii nastroju. To nieprawda, że mężczyźni nie płaczą. Pierwsze minuty moich czterdziestych czwartych urodzin. Na wysmarowanej graffiti ławce, w środku śmierdzącego moczem dworca, obok jeszcze bardziej samotnego niż ja człowieka… Gdy wstał i oddalał się ode mnie, wydawało mi się, że właśnie opuścił mnie najlepszy i jedyny przyjaciel. Ktoś przez chwilę bardzo bliski. Tam, na tej ławce, dwie minuty po tym, jak w jednym z ciemnych tuneli dworca Berlin Lichtenberg zniknął ten mężczyzna, postanowiłem napisać S@motność w Sieci. Wtedy nie było jeszcze tego tytułu. Nie było tak naprawdę niczego. Ani fabuł, ani postaci, ani początku, środka czy końca. Nie było nic oprócz pragnienia, aby napisać coś wreszcie nie o tym, co wiem, ale o tym, co czuję. Wyrwany z pędzącego życia pełnego terminów, planów i projektów, zatrzymany przez nieprzewidzianą bezczynność czekania, poczułem samotność i smutek. Żeby zauważyć swoje osamotnienie, trzeba mieć na to czas.
Ponad trzy lata później pierwszy raz zobaczyłem ją w witrynie księgarni w moim rodzinnym Toruniu. Bałem się, że inni także ją widzą. I że na dodatek kupią i przeczytają. Ja nigdy się nie odważyłem. Zbyt wiele chciałbym zmienić, poprawić, usunąć, ocenzurować, a zaraz potem musiałbym tłumaczyć i przepraszać najbliższych. Na podstawie własnej biografii można przecież stworzyć nieskończoną liczbę historii. Niekoniecznie prawdziwych…
S@motność… zaczęła żyć własnym życiem. Niektórzy twierdzą nawet, że stała się „kultowa”, ale wtedy natychmiast dodaję, że kultowe stało się także jej krytykowanie. Od jej wydania przez pięć lat przeczytałem ponad dziewiętnaście tysięcy e-maili, nadesłanych przez ludzi, którzy zamiast robić coś innego, podarowali mi swój czas i przeczytali moją książkę. Dla niektórych była „nieporównywalnym z niczym gniotem”, inni z kolei pisali: „Sama nie wiem, jak przekładałam kolejne strony tej książki, wiem jednak, że w połowie zaczęłam się modlić, żeby się nigdy nie skończyła”.
W Polsce kupiło ją około dwustu pięćdziesięciu tysięcy ludzi, a wydawnictwo szacuje, że cztery, pięć razy tyle ją przeczytało. Niemal milion osób ma w swojej wyobraźni bardzo indywidualny zapis przeżyć, które towarzyszyły im podczas lektury. Opowiedzieć skroplone emocje tej książki obrazami (i dźwiękami) to niezwykłe wyzwanie.
Gdy reżyser filmu zapytał mnie, z którą postacią najbardziej się utożsamiam, odpowiedziałem bez wahania: „Z tym samotnym mężczyzną z Lichtenbergu”. 8 października 2005 roku, około północy, siedziałem jako aktor obok Andrzeja Chyry na planie filmowym. Światła, kamera, charakteryzacja. Ale ten sam berliński dworzec i ta sama ławka. Po dwóch minutach wstałem i ruszyłem w kierunku tunelu. Tak jak siedem lat temu tamten mężczyzna…
PS Zbieżność niektórych zdań z fragmentami książki nie jest przypadkowa.
ODEJŚCIA
W marcu, w rocznicę ich ślubu, obiecała mu, że już więcej ich nie będzie, że umrze w ciągu roku. Znali się trzydzieści dwa lata i osiem miesięcy. Trzydzieści jeden lat była jego żoną. Musiał wiedzieć, że zawsze dotrzymuje słowa. Zawsze…
Dwa lata temu zadzwonili z jego firmy. Pojechała taksówką do szpitala. Miał wylew krwi do mózgu. W sali pełnej aparatury dotykała jego ręki i twarzy. Potem jego warg. Nie reagował. Dopiero po trzech tygodniach, dzięki opiece młodego lekarza, zyskała pewność, że Robert ją poznaje. „Niech pani patrzy na jego prawy kciuk i lewe oko. Jeśli na moje pytanie o panią podniesie kciuk i mrugnie – być może wielokrotnie – tą powieką, to znaczy, że panią poznaje”. Rozpłakała się, patrząc na jego kciuk. Lekarz wyszedł w tym momencie z pokoju.
Wylew prawie całkowicie go sparaliżował. Według diagnozy lekarza „po sześciu miesiącach pacjent był w stanie obracać głowę o 20-30 stopni w prawo i 10-20 stopni w górę. Tylko kciuk prawej dłoni pozostał motoryczny, podobnie jak powieka lewego oka. Prawe oko pozostaje permanentnie otwarte, jednakże koncentracja na obiektach jest niemożliwa na skutek nieustannego drżenia obu źrenic. Nie ulega wątpliwości, że pacjent słyszy. Pacjent utrzymywany jest przy życiu dzięki sondzie PEG, wprowadzonej bezpośrednio do żołądka. Płyny i pokarmy dozowane są według ustalonej instrukcji, wydzieliny ustrojowe odprowadzane automatycznie. Prawdopodobieństwo przywrócenia funkcjonowania mózgu zaniedbywalnie małe”. Zapomnieli dodać, że pacjent „incydentalnie płacze”. Lewym okiem. Że tylko z niego spływają mu łzy, gdy opowiada mu o dzieciach, psie, który za nim tak tęskni, iż przestał jeść, oraz o tym, że ona nie może zasnąć bez jego chrapania.
Po roku zwolniła się z pracy. Nie mogła znieść tego, że nikt w szpitalu nie ściera mu z czoła potu, który spływa mu do ciągle otwartego prawego oka. Że nikt nie ściąga mu z ust śliny, której nie był w stanie połknąć i która doprowadzała do duszności przez nikogo nie zauważanych, dopóki Robert w konsekwencji nie omdlewał. Nie pamięta dokładnie, kiedy zaczęli rozmawiać o jego pragnieniu śmierci. Od tej chwili, gdy bez powodu poruszał kciukiem, to o tym właśnie chciał mówić. Robił to każdego dnia. Pewnego ranka na jej prośbę lekarz sporządził protokół: „W nawiązaniu do woli pacjenta, wyrażonej jednoznacznie ruchami głowy i kciuka w obecności rodziny, potwierdzam jego życzenie zakończenia życia”. Protokół został zupełnie zignorowany przez dyrekcję placówki. „Wola pacjenta w kontekście niemieckiego prawa jest bez znaczenia”, usłyszała od profesora, szefa szpitala, który po czterech tygodniach raczył udzielić jej pięciominutowej audiencji. Lekarz nie zgodził się na zaprzestanie leczenia antybiotykami, gdyby wystąpiło zapalenie płuc. Powołał się na obowiązek niesienia pomocy. To była szansa. Zapalenie płuc u Roberta występowało średnio co trzy miesiące. Nie wspomniała mu jednak o takiej możliwości. Nie mogła sobie po prostu wyobrazić, że będzie się bezczynnie przyglądać, jak jej mąż odchodzi z powodu zaniechania leczenia.
W marcu obiecała mu, że umrze. W kwietniu sprowadziła do szpitala notariusza, który zanotował, że prawym kciukiem i lewym okiem Robert w obecności lekarza, jej oraz dzieci wielokrotnie i jednoznacznie potwierdził, iż chce umrzeć. Pismo to wysłała do wszystkich najważniejszych osób w państwie. Nie dostała żadnej odpowiedzi. W sierpniu skontaktowała się ze szwajcarskim stowarzyszeniem Dignitas. W Szwajcarii można umrzeć bez zgody dyrektora szpitala. Obojętnie jakiego. Taką mają konstytucję. Ale nawet tam trzeba się zabić samemu. Wprawdzie sonda PEG wprowadzi uśmiercający pentobarbital sodu do żołądka, ale przełącznik pompy dozownika Robert musiałby przesunąć prawym kciukiem sam. Ćwiczyli to przez cztery miesiące. Każdego dnia. Podczas gdy inni walczyli w tym szpitalu o życie, Robert walczył o swoją śmierć. Któregoś wieczoru wyłączył pompę. Przerażone pielęgniarki nie zrozumiały jej radości, gdy zawiadomiona w środku nocy, natychmiast przyjechała do szpitala.
Dwunastego marca specjalna karetka podjechała pod blok mieszkalny w centrum Zurychu. Windą dostali się na czwarte piętro. Wszystko było przygotowane. O 18.00 członek Dignitas zgodnie z przepisami włączył kamerę. O 18.05 zapytała Roberta ostatni raz. O 18.06 wypełniła zbiornik PEG pentobarbitalem. O 18.08 Robert przesunął prawym kciukiem przełącznik…