Marcin Wroński
Morderstwo pod cenzurą
Komisarz Maciejewski 1
Rozdział 1
Listopad był całkiem ciepły, ale rano w sali gimnastycznej Wojskowego Klubu Sportowego panował ziąb jak za cara Mikołaja. Trener Szymański trząsł się z zimna, choć założył narciarski golf, grabiały też palce studentom. Liczyli, że w niedzielny poranek będą mieli całą salę dla siebie. Tymczasem połowę zajmował ring zwykle wciśnięty w róg i oparty o ścianę. Na nim od kilku minut boksowali dwaj faceci, a otwarte okno najwyraźniej wcale im nie przeszkadzało. Gdy na chwilę odskoczyli od siebie, ciężko dysząc, przypominali dwa parowozy buchające obłokami pary.
Z wyglądu obaj mieli około trzydziestu pięcu lat. Jeden, wysoki i postawny, z dokładnie ogoloną twarzą, był w samym podkoszulku, sportowych pumpach i miękkich trzewikach. Drugi, nieco niższy i tęższy, boksował w zwykłych spodniach od garnituru i znoszonych półbutach. Nie zdjął nawet krawata, tylko go rozluźnił i wcisnął końce pod koszulę w cienkie granatowe paski. Kiedy się wyprostował, studenci zobaczyli kanciastą gębę z wczorajszym zarostem i z krzywym nosem – pewnie wiele łat temu złamanym na ringu.
– No i znowu jestem mistrzem okręgu – wysapał, szczerząc się w uśmiechu, który nadawał jego twarzy sympatyczny wygląd. – Jeszcze rundka? Coś niewyspany jesteś, Stachu.
– W dzień się wyśpię. Pan nie zamyka, panie Szymański! – zawołał wyższy bokser, widząc, że skulony trener zmierza w stronę okna. – Gorąco. Niech pan lepiej powie, ile punktów wyszło.
– 36:20 dla pana Zygi, panie mecenasie.
– No to powtórka.
Studenci podeszli bliżej. Tak, teraz poznali twarze mężczyzn – te same, tylko młodsze widzieli nieraz na zdjęciach w korytarzu. Stali tam obok siebie, pozując z uniesionymi pięściami w rękawicach: Zygmunt Maciejewski – student, 1 miejsce, 1924 i Stanisław Lennert – prawnik, 2 miejsce, 1924. Ale na tych fotografiach nie wyglądali na rówieśników. Najwyraźniej kolejne lata nie oszczędzały Maciejewskiego, gdy na jego dawnym rywalu nie odcisnęły wyraźnego piętna i tym sposobem zrównały ich wiekiem.
Właśnie obaj znów zaczęli zbliżać się do siebie. Pierwszy zaatakował Lennert. Po serii krótkich ciosów kontrolnych wyprowadził mocniejsze uderzenie w korpus, ale Maciejewski przyjął cios na gardę i odciął się prawym prostym na odsłoniętą twarz. Tylko lekko zapunktował przeciwnika, jednak dawny wicemistrz okręgu cofnął się odruchowo.
– Co to było, Stachu? – spytał ze śmiechem Zyga, machając dla rozgrzewki rękami. – Chyba forehand, bo nie sierpowy!
Zyga doskoczył i spróbował ponownego trafienia. Jednak przeciwnik był już czujniejszy. Nie dał Maciejewskiemu okazji do zdobycia punktu, choć sam kontrataku nie próbował.
– Gong, panowie – powiedział w końcu trener Szymański. – Zamykam to cholerne okno.
Zeskoczywszy z ringu, Zyga chwilę szukał wzrokiem kapelusza, który z fantazją powiesił na słupku w narożniku. Znalazł go jednak pod deskami. Potem zabrał marynarkę i płaszcz z kozła w rogu sali. Co zdziwiło obserwujących pojedynek studentów, Maciejewski nie wyjął z ust osłony na zęby – po prostu jej nie używał.
Tymczasem Lennert sięgnął po portfel do kieszeni spodni i wyciągnął z niego dziesięć złotych.
– Dziękuję, panie Szymański. – Przechylając się przez linę, podał banknot trenerowi.
– Eee, za dużo, panie mecenasie.
– Będzie dobrze. A my pokażemy się jeszcze na tygodniu, co, Zyga? – zapytał. – Rzucisz mi pulower?
– No, koło środy. – Maciejewski cisnął przyjacielowi zwinięty sweter. Zdjął też jego płaszcz z kozła. – A prysznic działa, panie Szymański?
Nie radzę. – Trener aż się wzdrygnął. – Tam to dopiero zimno jak w psiarni.
Prawnik przejechał dłonią po policzku. Zyga znał ten ruch z własnego doświadczenia. Tyle że on w ten sposób sprawdzał, czy warto się golić, i zwykle dochodził do wniosku, że jeszcze nie. Za to u Lennerta ów gest oznaczał zmęczenie albo niepewność. Gdy wszystko było w porządku, Staszek bez dotykania czuł, kiedy drobne włoski zaczynają przebijać skórę. I zaraz musiał się ogolić – robił to nawet trzy razy dziennie.
– Podwieźć cię do domu, Zyga? – zapytał Lennert.
– Nie, mam służbę – skrzywił się Maciejewski. – Złapię autobus.
– Jak chcesz, ale auto czeka.
Kiedy wyszli, Szymański wsadził ręce do kieszeni spodni i skierował się ku drzwiom na zaplecze.
– Panie trenerze, a co z tym? – Jeden ze studentów wskazał zagracający salę ring.
– Chcecie ćwiczyć, to se złóżcie. O tam, pod ścianę.
Bordowy peugeot Lennerta ruszył w dół Lipowej. Zaczęło lekko kropić, więc Zyga postawił kołnierz płaszcza. Poszedł w przeciwną stronę, ku Ogrodowi Saskiemu. Wcale nie zamierzał łapać autobusu. Nie był szastającym forsą przedstawicielem prawnym Towarzystwa Przemysłowców jak przyjaciel, tylko skromnym podkomisarzem policji. I żałował czterdziestu groszy na bilet, zwłaszcza że do komisariatu miał piętnaście minut na piechotę.
Wmawiał sobie, że chodzenie do pracy na własnych nogach dobrze robi policjantowi na zmysł operacyjny. I chociaż na Rurach Jezuickich tuż koło jego domu miały pętlę „siódemka” i „ósemka”, codziennie oszczędzał osiemdziesiąt groszy, które potem z nawiązką wydawał na wódkę. A właśnie zbliżała się dobra okazja, żeby wypić w samotności na cześć odrodzonej ojczyzny. Umyślnie wziął służbę w niedzielę, żeby cały 11 listopada przespać zdrowym, pijackim snem.
Wychodząc zza rogu, omal nie zderzył się z dwiema wystrojonymi niedzielnie paniusiami. Choć same śmierdziały naftaliną, cofnęły się przed podkomisarzem jak przed brudnym pijakiem. Poprawił kapelusz. Istotnie nie wyglądał świeżo. Poprzedniego wieczoru nie chciało mu się grzać wody na kąpiel. Ale gębę miał czerwoną od sportu, nie od gorzały.
Widok paniuś zmierzających zapewne do kościoła przypomniał mu, że niecałe święto narodowe spędzi w domu. Będzie musiał pokazać się na mszy dla policjantów u misjonarzy, tuż koło komisariatu. Dotąd nie znalazł dobrego pretekstu, żeby jakoś ominąć ten niby nieobowiązkowy obowiązek. No ale zaprawi się później, do obiadu. Szkoda tylko, że kac przyjdzie rano, a nie przed nocą, gdy łatwo go zaleczyć klinem i porcją zdrowego snu.
Ale liczył na spokojną niedzielę, jeśli nawet nie dla całego Komisariatu Głównego, to przynajmniej dla Wydziału Śledczego, którym kierował. Zamierzał napić się kawy i nadgonić zaległości w papierach. Zrobić wszystko naraz, oczywiście rozrzucając akta po całym biurku, aby w poniedziałek jego zastępca, podkomisarz Eugeniusz Kraft, miał co z powrotem układać jak należy.
Maciejewski był w na tyle dobrym nastroju, że wrzucił nawet pięć groszy do puszki kwestarza przebranego za monstrualną butelkę ze smoczkiem i z napisem: Na mleko dla ubogich dzieci. Jednak już na wysokości kościoła ewangelickiego mina mu zrzedła. W stronę Placu Litewskiego środkiem ulicy maszerował chyba cały hufiec harcerzy, wyśpiewując dziarsko „Szarą piechotę”. Prowadził ich pucołowaty instruktor z małym wąsikiem i masą odznak na mundurze, a wśród nich wyróżniał się krzyż jerozolimski z zeszłorocznego II Narodowego Zlotu Harcerzy w Poznaniu.
Zyga przypominał to sobie, bo czytał o zlocie w tym samym numerze „Expressu”, który donosił, że krakowski sąd uwolnił Aleksandra Swierżawina. „Oskarżony o morderstwo – ukarany za niezawiadomienie policji” – głosił tytuł. Zaś autor artykułu rozpisywał się o podobieństwach procesu ze słynną sprawą Janiny Borowskiej, która w 1909 roku zabiła swojego adwokata, a zarazem kochanka, jednak biegli lekarze nie zdołali wykazać, czy to nie on sam się zastrzelił.