– Nie chcieli dać – wysapał tajniak. – Ale nawinął się Zielny. Żeby pan kierownik widział, jakie słodkie oczy robił do takiej jednej redaktorki. W końcu tak kobitę zbałamucił, że zmiękła jak wosk.
– Jak to do jednej takiej?! – oburzył się Zielny, który właśnie wniósł ostatni pakunek. – Do najważniejszej, od recenzji kinowych. Co ja bym z innymi babami począł, gdyby nie te jej gadki szmatki w gazecie?! Wystarczy przeczytać i wiadomo, co trzeba mówić… Ale teraz mierzy wyżej, no bo co, panie kierowniku? Albo plajta, albo kop w górę. – Wywiadowca postawił obwiązaną szpagatem stertę obok biurka Zygi i poprawił fryzurę. Maciejewski zauważył, że Zielny, choć był we wczorajszej koszuli, to zmienił krawat. – Ona chce pisać takie kawałki społeczne, więc powiedziałem, że załatwię jej wspomnienia z drogi od grzechu do upadku. Znaczy zaprowadzę do kurew, żeby zapytała, czemu się kurwią – dodał, widząc, że Grzewicz nie zrozumiał. – No i, ma się rozumieć, zapewnię jej pełne bezpieczeństwo.
– Darowalibyście sobie te farmazony – skrzywił się Kraft.
– Jak sobie pan komisarz życzy. Jakieś rozkazy, panie kierowniku?
– Właśnie, co tam w burdelach? Znają Bindera?
– Nie, i to z całą pewnością.
– Trudno. Przełećcie się po mieście, może wam coś wpadnie w ucho – machnął ręką Zyga. – Odprawa na Anioł Pański.
Kiedy wyszli, Maciejewski wyjął scyzoryk i wraz z Kraftem wzięli się za rozpakowywanie „Głosu Lubelskiego” z ostatniego roku. Zyga zaczął przeglądać gazety od numeru, który poszedł do drukarni ostatni przed morderstwem naczelnego. Niewiele się dowiedział. Na pierwszej stronie nie było nic prócz winiety i zdjęcia z podpisem „prof. Edward Achajczyk” – miejsce tekstu pokryła biała plama cenzury. By nikt przed świętem narodowym nie szczekał na rząd i marszałka, podobnymi plamami była upstrzona też druga strona. Na resztę – drobne ogłoszenia, recenzję teatralną, program radiowy i rozważania, dlaczego Unia Lublin znów nie weszła do ekstraklasy, podkomisarz nie zamierzał tracić czasu. Oddał gazetę Kraftowi i sięgnął po kolejną.
– O, tu jest dobre! Przegapiłeś! – roześmiał się nagle Gienek. – „Książeczkę do nabożeństwa zgubiła dziewczynka, biegnąc nieopodal gmachu KUL. Zguba do odebrania w biurze redakcji”.
– A idź w cholerę! – mruknął Maciejewski.
– Co? Nie brzmi jak szpiegowski szyfr? – Kraft też chciał odłożyć ostatni „Głos”, ale nagle Zyga zabrał mu gazetę ze zjadliwym uśmiechem.
– Ty jednak jesteś dobry śledczy, Gienek! – pochwalił. – Szpiegowski szyfr. Kontrwywiad wojskowy kazał sobie meldować o podejrzeniach, no to mu zameldujemy.
– Nie wciągaj mnie w swoje wojenki, Zyga. – Kraft cofnął się na krześle. Wiedział, że Maciejewski miał jakieś osobiste porachunki z wojskowymi, bo niekiedy jego złośliwość wykraczała poza zwykłą rywalizację między policją a armią.
– Jakie wojenki? – burknął podkomisarz. – Pełen oficjał. Pójdzie drogą służbową w zalakowanej kopercie. I niech się biedzą.
Dochodziła dwunasta, a Maciejewski i Kraft dobrnęli zaledwie do początku czerwca. Znaleźli wszystko i nic – gazeta Bindera zadarła praktycznie z każdym: od marszałka i pana starosty po komunistów, od lubelskich przemysłowców po wyzyskiwany proletariat. Nie było tygodnia, aby nożyce cenzora nie naznaczyły białą plamą chociaż jednego numeru.
– Chyba nic z tego nie będzie, Gienek. – Zyga rzucił na biurko zastępcy kolejny „Głos”. – Z „Expressu” to się przynajmniej człowiek czegoś nauczy.
– Na przykład?
– „Nie eksperymentuj, używaj Olla prezerwatywy” – zarechotał Maciejewski, przypominając sobie reklamę, która póki mu nie spowszedniała, bawiła go do łez. – Przepraszam, Gienek, ty jesteś ojciec dzieciom… Może idź pogadaj z Tomaszczykiem, czy czegoś przypadkiem nie znalazł. Prędzej tobie puści farbę niż mnie.
Kraft zdziwił się nieco. Ta prośba brzmiała trochę tak, jakby Zyga chciał się go pozbyć. Ale dlaczego teraz i w jakim celu – tego zastępca nie potrafił odgadnąć. Zresztą tak ugodowej miny na twarzy Maciejewskiego nie widział co najmniej od roku. Może faktycznie był w kropce i nic nie knuł?
– Słuchaj, Zyga, a co z zabezpieczeniem jutrzejszych obchodów? – zapytał Gienek.
– Daj spokój, co to ja stójkowy jestem?! Nie mieliśmy żadnego cynku o możliwych prowokacjach, wyznacz paru tajniaków i puść w tłum. Ale raczej tych głupszych, lepszych szkoda. Binder to teraz więcej niż świętowanie niepodległości.
Gdy tylko za Kraftem zamknęły się drzwi, Maciejewski szybko otworzył szufladę i wyjął teczkę Trąbicza. Na wierzchu był kilkustronicowy maszynopis Bindera z odręcznymi poprawkami. Zyga uśmiechnął się, sięgając do równego stosu przejrzanych numerów „Głosu”, które zastępca w porządku chronologicznym ułożył na swoim biurku. Wyciągnął te, które bielą upstrzyła cenzura. Jeszcze raz zerknął na pokreślony tekst Bindera:
RYBA PSUJE SIĘ OD GŁOWY
Poeta, pederasta i deprawator
Kto posyła syna do szkół, oczekuje, że nauczyciele prócz
czytania i pisania wpoją mu tam ideały patriotyczne i moralne. Kto
sięga po tom wierszy, spodziewa się w nim znaleźć wzruszenia i
przeżycia, które uwznioślą duszę. Kto wreszcie czyta gazetę, ma
prawo żądać, by informacyj dostarczali mu ludzie, dla których
stać na straży prawdy
przekazywać prawd ę jest najwyższym powołaniem.
Tym straszniejszym jest, gdy odkrywamy, że jeden człowiek przez
całe życie sprzeniewierzał się wszystkim tym trzem powinnościom.
Jako nauczyciel – wybierał ofiary swej chuci, jako poeta – usypiał
czujność rodziców, jako dziennikarz – szkalował innyc h, nie widząc
belki w swoim oku…
Maciejewski z grubsza policzył liczbę wyrazów i próbował je dopasować do którejś z białych plam cenzury. Tylko jedna w miarę odpowiadała wielkością, tyle że przy niej było zdjęcie profesora Achajczyka. Albo więc paszkwil Bindera jeszcze nie został złożony do żadnego numeru, albo redaktor go znacznie skrócił. Choć z drugiej strony dlaczego cenzura broniłaby dobrego imienia Trąbicza? Czasy, gdy bywał pupilkiem magistratu, skończyły się przed rokiem wraz z rozwiązaniem rady miejskiej i wyznaczeniem komisarza rządowego. Wcześniej Trąbicz zasiadał w różnych komisjach kulturalnych i miał wpływ na ustalanie repertuaru miejskiego teatru. Teraz cicho kwilił jak większość tych, którym marzyła się większa władza w rękach samorządów. A sądząc po programach w gazetach, repertuar teatralny też się popsuł.
Zanim wrócił Kraft – oczywiście z niczym – Maciejewski zatarł ślady po swym ukradkowym śledztwie. Sterta papierów na biurku zastępcy leżała nienaruszona niczym dziewica orleańska, a teczka zniknęła w szufladzie. Nie zdążyli zamienić nawet kilku słów, kiedy najpierw od misjonarzy, potem od katedry i innych kościołów dobiegł dźwięk dzwonów, a z Bramy Krakowskiej hejnał miejski.
Pierwszy przyszedł najbardziej punktualny tajniak, Fałniewicz.
– Melduję się, panie kierowniku. – Zdjął kapelusz i wyciągnął z kieszeni płaszcza „Lubliner Tugblat”. – Tu też jest notka o Binderze.