Выбрать главу

Trąbicz wstał, zdjął papiery z krzesła przed swoim biurkiem i wskazał je Maciejewskiemu. Zyga rozpiął płaszcz i zsunął rękawiczki.

– Chodzi panu zapewne o mord… – zaczął dziennikarz.

– Właśnie. Jak dobrze znał pan redaktora Bindera?

Tak jak podkomisarz mógł się domyślać, naczelny „Kuriera” znał kolegę po fachu ani lepiej, ani gorzej niż reszta pismaków z konkurencyjnych gazet. Że Trąbicz kiepsko udawał żal z powodu jego śmierci – to też nie było dla Maciejewskiego żadnym odkryciem ani okolicznością obciążającą. Przez kolejny kwadrans Zyga wyrozumiałym, zmęczonym uśmiechem i całą swoją postawą starał się dawać do zrozumienia, że on wie – są ludzie, których trudno lubić i żałować, jednak mimo wszystko kultura bycia narzuca określone słowa…

Wreszcie wstał, włożył rękawiczki i naraz, robiąc minę: „ach, bym zapomniał!”, sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza.

– Tak przy okazji poproszę o autograf, jeśli wolno.

Zdziwione spojrzenie Trąbicza spotkało się najpierw z przekrwionymi od niewyspania oczami policjanta, potem jakby zawstydzone zsunęło się na jego nos ze śladami dawnego złamania, wreszcie spoczęło na okładce niewielkiej książeczki.

Jerzy Trąbicz

„Codziennie”

i inne wiersze

– Interesuje się pan… pan komisarz… poezją? – Zaskoczony autor potarł brodę.

Maciejewski spostrzegł, że mimo oszczędnościowo nieogrzanego pomieszczenia nad górną wargą dziennikarza pokazały się kropelki potu.

– Podkomisarz, tylko podkomisarz – sprostował Zyga. – Interesowałbym się, jak najbardziej, niestety służba, brak czasu. Nie dla mnie, dla kuzynki. „Dla Rozanny Binczyckiej, nader sympatycznej marzycielki i czytelniczki moich utworów” poproszę.

– Dokładnie tak mam napisać? – Trąbicz wziął pióro.

– Jeśli pan tak uprzejmy – uśmiechnął się Maciejewski. – To naprawdę bardzo miła panna. I też próbuje układać wiersze. W gazetce szkolnej. Będzie zachwycona.

Poeta starannie wykaligrafował zdanie, kończąc wpisaniem swojego nazwiska malowniczym zawijasem. Wstawił datę i dmuchał pedantycznie, aż atrament wysechł. Wreszcie zamknąwszy tomik, podał go policjantowi.

Ten, nie przestając się uśmiechać, przeczytał dedykację i delikatnie wsunął książeczkę do wyjętej z kieszeni koperty. Krople potu na twarzy Trąbicza stały się jakby wyraźniejsze.

– Pan, jak sądzę, nie wyjeżdża z miasta? – zapytał Maciejewski.

– Nie, nie mam takiego zamiaru. – Redaktor pokręcił głową. – Ale nie sądzę, abym potrafił panu…

– A ja sądzę, że potrafi pan. Wydział Śledczy, Staszica 3, dziś o szóstej wieczór.

– Ale… – Trąbicz wstał. Szurnęło przesuwane po podłodze krzesło.

– Nalegam. – Zyga podniósł dłoń do kapelusza i wyszedł.

Ledwo znalazł się na ulicy, znów usłyszał mieszany chór powtarzający niczym zdarta płyta:

Nie chcemy już od was uznania

Ni waszych mów, ni waszych łez!

Skończyły się dni kołatania

Do waszych serc, do waszych kies!

– Do waszych serc, jebał was pies – mruknął pod nosem Maciejewski, poprawiając śpiewających zgodnie z żołnierską wersją „Pierwszej Brygady”. Lecz zaraz wzdrygnął się, choć dzień był jak na listopad całkiem ciepły.

* * *

Maciejewski zajrzał do notesu. Dobrze zapamiętał, Niecała 9 – naprzeciwko szkoły specjalnej i przedszkola, blisko też domu akademickiego, przed którym, żywo o czymś rozprawiając, stało właśnie kilku chłopaków pewnie z pierwszego kursu. Jeśli Binder miał choć cień racji co do Trąbicza, „poety i deprawatora”, ten wybrał sobie idealne miejsce na wynajęcie mieszkania. Zarazem blisko redakcji.

„Ale na komisariat też niewiele dalej” – uśmiechnął się pod nosem Zyga.

Wchodząc do bramy, potarł dłonią szczeciniasty policzek. Powinien odżałować parę groszy i wstąpić do fryzjera, z taką gębą nie miał szans zdobyć zaufania dozorcy. Pomylił się jednak – choć nie wystarczyła policyjna blacha i cieć zażyczył sobie zobaczyć legitymację, to na widok stopnia Maciejewskiego gotów był wyśpiewać wszystko o każdym z lokatorów.

– To jednakowoż porządna kamienica – zastrzegł się od razu. – Żadnych, uchowaj Boże, Żydów ani politycznych.

– No i Bogu dziękować – powiedział poważnie podkomisarz. – Niebezpieczne czasy. A pan Trąbicz sam mieszka, z sublokatorem?

– Nie, sam.

– Przychodzi ktoś do niego?

– Czasem jakieś towarzystwo się zbierze. – Cieć wzruszył ramionami. – Ale złego słowa nie powiem, redaktory, literaty… Nie było takiego razu, żeby kto narzygał na schodach. Choć bynajmniej częściej to pan Trąbicz gdzieś chodzi. Jak trzeba w nocy otworzyć bramę, nie było, żeby się awanturował i nie zapłacił. Ale rzadko, bo jest przecież ten chłopak.

– Chłopak? – Zyga skrzywił usta, jakby go zabolał ząb.

Dozorca podrapał się pod czapką.

– Ano nie powiedziałem, no tak, tak… Franio, jego siostrzeniec czy inny pociotek. Przyjechał w zeszłym roku, pan Trąbicz posłał go do szkoły. Do Vetterów, panie komisarzu – pokiwał poważnie głową.

Maciejewski spojrzał na zegarek. Było prawie wpół do drugiej – lekcje już mogły się kończyć, zresztą przez to patriotyczne zamieszanie na Placu Litewskim kto wie, gdzie był teraz chłopak ze szkoły kupieckiej. Jak sprytny, pewnie z kolegami w parku przy Alei Racławickiej, jak łajza, ćwiczy „Pierwszą Brygadę”.

Śledczy rozejrzał się po podwórku – było starannie zamiecione, a wokół rachitycznego drzewka koło śmietnika stał niski płotek z pomalowanych na zielono deszczułek.

– Wie pan, kiedy kończy lekcje? – zapytał.

– No nie, panie, skąd mi to wiedzieć?! – Cieć zamachał rękami. – A myśli pan komisarz – nachylił się ku śledczemu – że oni redaktora Trąbicza chcą zamordować? Na miłość boską, gdyby coś takiego w naszej kamienicy!…

W tym momencie Zyga zobaczył, jak z suchotniczego drzewka spada brązowy, poskręcany listek, i opanowała go natrętna myśclass="underline" „A jeśli Binder nie łgał w tym paszkwilu?!”. Maciejewski sprawdził, na ile się dało, dane Trąbicza – nie miał siostry, nie mógł więc mieć siostrzeńca. Inny pociotek? Możliwe, ale jeśli faktycznie redaktor trzymał w domu nieletniego kochanka… Tylko po co posyłał go do dobrej szkoły, po co w ogóle posyłał?!

Wyciągnął papierośnicę.

– Pan pokaże, które to okna – poprosił, rozglądając się po kamienicy i oficynach. – Zapali pan? Sokoły.

Dozorca wziął papierosa i zgniótł gilzę zębami. Podał ogień.

– O tu, na pierwszym piętrze – pokazał.

Maciejewski zaczął żałować, że nie wprowadził Zielnego i Fałniewicza w wątek Trąbicza. Teraz bardzo by mu się przydali pod lokalem redakcji. Naczelny wydawał się mocno podenerwowany i raczej tchórzliwy. Mało prawdopodobne, by zwiał, ale kto takiego wie…

Już miał pożegnać się i pognać z powrotem na Radziwiłłowską, kiedy nagle cieć wypuścił spod rudych wąsów kłąb dymu i uśmiechnął się szeroko.

– No i Franio wrócił ze szkoły!

Zyga rozdeptał papierosa, nie zwracając uwagi na kwaśną minę dozorcy. Podszedł do zaskoczonego chłopaka. Mógł mieć piętnaście, może szesnaście lat i jeśli nawet był krewnym Trąbicza, to sądząc po wyglądzie, w najwyżej dwudziestej linii. Czarne włosy, pociągła, opalona twarz i żadnych skłonności do tycia. Poczciwy wygląd wiejskiego wyrostka nieudolnie tuszował łobuzerskim spojrzeniem.

– Jestem z policji. – Maciejewski złapał Franka za ramię i pociągnął go do klatki schodowej.