– Ale panie władzo, ja się nie urwałem z próby na Placu Litewskim! – niemal wykrzyknął chłopak, ściskając mocniej teczkę z kajetami. – Jeśli mnie ktoś spisał, to przez omyłkę.
– Dobrze radzę, nie kręć – warknął groźnie Zyga. – No już, idziemy, tu nie będziemy rozmawiać.
Na widok Maciejewskiego Kraft spojrzał na zegarek. Jeśli kierownik mówił „druga, może trzecia”, zwykle wpadał z językiem na brodzie najwcześniej o wpół do czwartej. A tym razem pojawił się o czasie. Gienek podniósł nawet swojego starego patka do ucha – nie stanął, tykał.
Zyga szerzej otworzył drzwi i kiwnął ręką na chłopaka. Ten wsunął się niepewnie i sztywno skłonił głową Kraftowi.
– Franciszek Czuba, przesłuchać w charakterze świadka – rozkazał poważnie Maciejewski.
Zastępca już chciał zauważyć, że to przecież nieletni i nie może tego robić bez obecności opiekuna prawnego, ale w porę ugryzł się w język. Kierownik wyraźnie strugał ważnego policjanta.
– Siadaj. – Krafit wskazał chłopakowi krzesło. – Zaraz ktoś zada ci kilka pytań.
– Ale proszę pana, ja…
– Siadaj! – krzyknął Maciejewski i wyszedł na korytarz.
Drzwi pokoju wywiadowców kryminalnych były uchylone. Zielny z Grzewiczem siedzieli przy stole z rozłożoną gazetą i jedli kanapki z zimnym schabowym. Zapach dobrze przysmażonej panierki przypomniał Zydze, że od dwóch dni nie widział porządnego obiadu.
– Szybciej, Zielny! – warknął Maciejewski. – Masz robotę.
– Tfak jest, pfanie kierowniku. – Tajniak przełknął potężny kęs.
– Chodź.
– Poczęstuje się pan komisarz? – spytał Grzewicz.
– Dziękuję. – Maciejewskiemu głośno zaburczało w brzuchu, ręka już chciała sięgnąć po kanapkę. – Nie – zdecydował. – Na wasze dorożki i tak nie dam, bo nie mam.
Dłuższą chwilę tłumaczył na korytarzu tajniakowi, co ma robić. Zielny kiwał głową, słuchał i nawet nie próbował o nic pytać. Kierownik rozgrywał jakiś swój plan, a wtedy należało posłusznie wykonywać polecenia i dopiero później ewentualnie włączyć własną inicjatywę.
– Tak jest, panie kierowniku. Stać murem pod redakcją. Jeśli gość wyjdzie, zgarnąć od razu uprzejmie i z kulturą. Jak nie, punkt czwarta wejść samemu. Nie przy ludziach. Wszystko jasne.
– Aha – dorzucił Maciejewski. – Dyżurnemu powiedzieć, żeby jednak przynieśli mi coś do jedzenia. Bo chyba zdechnę do czwartej. I niech kupi czekoladki.
– Czekoladki? – Zielny zdębiał.
– E, nieważne! Niech przyśle mundurowego, sam mu wytłumaczę. Grzewicz, już po obiedzie? – Zyga wsadził głowę do pokoju wywiadowców. – No to do roboty!
– Proszę uprzejmie. – Zielny uśmiechnął się, otwierając przed Trąbiczem drzwi gabinetu kierownika wydziału.
Maciejewski popijał właśnie herbatę, a przed drugim biurkiem siedział zdenerwowany Franek.
– Coś się stało? – Trąbicz zbladł.
– Tu ja zadaję pytania! – huknął Zyga. – Panie Kraft, proszę zabrać chłopca. Dać mundurowego, niech go odprowadzi do domu. I jest pan wolny.
– Odmeldowuję się! – Zastępca już odwykł od tak służbowego tonu, ale pamiętał, jak się stuka obcasami. Popychając przed sobą Franka, zabrał płaszcz z wieszaka.
– Maszynistka niech czeka! – rzucił jeszcze Maciejewski. – A pan niech siada. Za chwilę wszystko się wyjaśni. – Wstał zza biurka i przekręcił klucz w zamku. – A więc co pan robił wczoraj około drugiej-trzeciej w nocy?
– Spałem – powiedział poeta, mnąc nerwowo kapelusz. – Chcę zadzwonić do…
– Po kolei. A co robili wczorajszej nocy pańscy koledzy z redakcji. No bo nie uwierzę, że nie rozmawialiście o tym.
– Proszę pana! – Trąbicz rozpiął palto. – Ja dobrze wiem, o co panu chodzi, ale ja się do tego nie nadaję. Co tu robił Franek?
– Pan wybaczy – Zyga przekrzywił głowę – do czego się pan nie nadaje?
– Na konfidenta. Proszę mi wyjaśnić…
– Oczywiście, że wyjaśnię. – Maciejewski wyprostował się na swoim krześle i sztywnym, urzędniczym ruchem wyjął teczkę z nabazgranym nazwiskiem naczelnego „Kuriera”. – No cóóóż… Pan jest poeta, człowiek wrażliwy, więc chciałem panu pomóc. Ale skoro pan tak stanowczo nie chce pomóc mnie…
Wstał, minął przerażonego dziennikarza i otworzył drzwi na korytarz.
– Posterunkowy, zawołajcie maszynistkę! – rzucił.
Potem wrócił za biurko i w milczeniu przeglądał papiery Trąbicza. Oderwał się od nich, dopiero kiedy do pokoju weszła młoda szatynka w rogowych okularach i wkręciwszy kartkę do zdezelowanego Orła, usiadła za małym stolikiem tuż przy ścianie.
– Imię, nazwisko, imię ojca, urodzony… – zaczął Zyga tonem, w którym znużenie mieszało się z rosnącą złością.
Trąbicz melancholijnym głosem podawał wszystko to, co i tak bez wątpienia Maciejewski miał w teczce przed sobą. Stukot starej maszyny męczył i zmieniał słowa w martwe litery. Tak przynajmniej przemknęło przez myśl przesłuchiwanemu poecie, choć nie był wcale w nastroju do szukania metafor.
– Więc co pan robił wczoraj o godzinie trzeciej w nocy?
– Byłem w domu.
– Ktoś to może potwierdzić?
– Chcę zadzwonić do adwokata!
– Czyżby obawiał się pan czegoś? – Maciejewski popatrzył na niego ostro. – Karany?
– Niekarany – odburknął redaktor.
– Jak dotąd… – Policjant znów zajrzał do teczki. – W 1923 podejrzany o przynależność do sekty satanistów.
– Co pan opowiada?! – Pot lśnił już nie tylko na nosie redaktora. Całe czoło miał mokre, jakby dopiero co wyszedł z kąpieli. – Nie było nawet procesu! Wydawaliśmy pismo poetyckie „Belzebub”. Może dziwny tytuł, no ale… Czy policja nie ma nic innego do roboty, że wyciąga stare donosy?! To nieprawda!
– Prawda czy nieprawda, nie wiem – odparł beznamiętnie Maciejewski. – Ale napisane jest, że był podejrzany. Z kolei mord na Binderze śmierdzi rytualnym, tak stało w „Expressie”. Ale do rzeczy, podejrzany pan był, tak?
– Byłem.
– Panno Jadwigo, proszę pisać: „W 1923 roku byłem podejrzany…” i tak dalej.
Znów rozszczekała się maszyna, a potem panna Jadwiga, skończywszy akapit, z piskiem przesunęła wałek.
– A to już nie z dwudziestego trzeciego, tylko świeża bułeczka. – Maciejewski wyjął z teczki maszynopis Bindera. – „Trąbicz, publicznie odgrywając rolę poety i społecznika, od lat zwabia do swego mieszkania nieletnich” i tak dalej. Co pan na to?
– Chcę zadzwonić do adwokata.
– Z wykształcenia jest pan nauczycielem, był pan kierownikiem szkoły. Dlaczego pana zwolniono?
– Nikt mnie nie zwolnił! – zaprzeczył gwałtownie Trąbicz.
– Rozumiem, że prowadzenie gazety daje panu stały i wysoki dochód?
– Powiedziałem panu, że…
Ale śledczy nie słuchał.
– Panno Jadwigo, proszę kontynuować: „Odmawiam odpowiedzi na posądzanie mnie o przestępstwa przeciw obyczajności…”.
Redaktor spuścił wzrok, gdy maszynistka zaczęła pisać. Ale Maciejewski nie dał mu zapaść się w sobie.
– Po co tak kręcić? Przecież rozmawiałem z tym chłopaczkiem – powiedział głośno, zagłuszając stukające czcionki.
– Nie daruję wam Franka! – Głos Trąbicza zadrżał.
– Przekonamy się o tym w sądzie – odparł spokojnie śledczy. – A tymczasem… Cóż, chłopak przyznał, że nie jest pan jego wujem. Panno Jadwigo, dalej: „…mimo że z mieszkającym ze mną małoletnim Franciszkiem Czubą nie łączą mnie więzy pokrewieństwa” – podyktował maszynistce, a potem zwrócił się do poety: – Co zaś do pańskiego tomiku wierszy, został już poddany badaniom daktyloskopijnym – zełgał. – Są pewne ślady… Zresztą jutro z samego rana przejdziemy się do Urzędu Śledczego. Dwa kroki od pańskiej redakcji, ciekawe, prawda? – Maciejewski rzucił okiem na czerwieniejącą twarz Trąbicza i ciągnął: – Co zaś tyczy dedykacji, to umyślnie poprosiłem pana o napisanie „Rozanny”, bo jest tam i „Ro”, i „an” jak w „Roman”. Binczyckiej też do Bindera niedaleko, a i „marzycielka” nie była dla ułańskiej fantazji, panie redaktorze. Grafologia to niedoskonała dziedzina, ale żeby narobić panu nieprzyjemności, w zupełności wystarczy. Psychologia tym bardziej. No bo proszę się zastanowić, kto wpadłby na pomysł, aby zabić mężczyznę i wsadzić mu odciętego członka do ust? Zdradzona kochanka? Zapewne zadowoliłaby się samym wykastrowaniem. A więc pozostaje kochanek. To co, nadal nie chce mi pan pomóc?