Выбрать главу

– Panie komisarzu, ja nie rozumiem…

– Posiedzi pan, pomyśli, to i zrozumie! – powiedział wesoło Zyga i wyciągnął spod biurka pudełko czekoladek Wedla, dokładnie takich samych, jakie kilka godzin wcześniej Trąbicz jadł u siebie w redakcji. – Proszę się poczęstować.

Tak jak oczekiwał, czekoladki rozstroiły redaktora. Gdy wokół przesłuchiwanego wszystko układa się w misterną grę, a nie zwykły splot przypadków, każde jego słowo brzmi jak nieuniknione wyznanie winy. Tę naukę Maciejewski wyciągnął właśnie z „Procesu” Kafki.

– Nie chce pan? Trudno… – westchnął podkomisarz, obserwując splecione na brzuchu pulchne dłonie Trąbicza. – A gdybym tak zamknął pana na czterdzieści osiem godzin? Nie mogę zagwarantować jednoosobowej celi, a jeśli ktoś chlapnie, pod jakim pan podejrzeniem…

– Ale co ja mam do zabójstwa Bindera?! – wybuchnął redaktor.

– Pan ciągle o nim! – Maciejewski udał zdziwienie. – Ja mówię teraz o pederastii i deprawacji. Na tych, co siedzą u nas na dołku, zabójstwo Bindera zrobiłoby raczej dobre wrażenie, panie Trąbicz.

Obojętna jak automat maszynistka czekała na kolejne słowa do protokołu, ale śledczy nie musiał już nic dyktować. Wygrał, mówił mu to jego nos psa gończego. Na twarzy Trąbicza niby nie zaszła żadna zmiana, jednak Maciejewski wiedział, że tak właśnie wygląda człowiek, który się złamał.

– Więc jak będzie, panie redaktorze? – zapytał.

– Dobrze, ale nie do protokołu.

– Dziękuję, panno Jadwigo.

– Do widzenia, panie komisarzu.

* * *

Było po ósmej wieczór, kiedy podkomisarz Maciejewski oddał dyżurnemu klucz do swojego pokoju i szybkim krokiem wyszedł z komisariatu. Przeciął pusty już Plac Litewski i ruszył w stronę rogu Krakowskiego i 3 Maja. Sprawdził, czy jego zegarek zgadza się z tym na budynku poczty, po czym nagle przystanął. Zapalił papierosa, nie wiedząc, gdzie iść. Wpadło mu do głowy, żeby zajrzeć do Róży – mieszkała niedaleko, obok kabaretu na Szpitalnej. No ale żaden amant ani mąż – dla własnego dobra – nie powinien przychodzić bez uprzedzenia, poza tym jaka baba by go zrozumiała?! A już na pewno nie wesoła pielęgniarka! Nie miał ochoty wracać do pustego domu, ale i myśl o knajpie budziła w nim niechęć. Choć wypić coś byłoby bardzo na miejscu – w końcu o mało co nie skrzywdził człowieka z tej samej gliny. A jeśli nawet nie z tej samej, to w każdym razie skopanego przez los w podobnych okolicznościach…

Jak wynikło z rozmowy – a nos Maciejewskiemu mówił, że mężczyzna tak wypłakujący się drugiemu obcemu mężczyźnie nie może kłamać – życie Trąbicza, tak jak i Zygi, zupełnie zmienił rok 1920. Wtedy obaj zgłosili się na ochotnika do wojska. Przyszły redaktor „Kuriera” miał siedemnaście lat i wyglądał zapewne jak „panienka”, o jakiej knajacy z Zamku mogą tylko pomarzyć. Gdzieś w okopach na Wołyniu trafiło się trzech przyszłych dezerterów, którzy najpierw zabrali chłopakowi karabin, a potem zmienili swoje marzenia w rzeczywistość. Trąbicz wyznał, że nie zabili go jedynie dla śmiechu, bo „taki frajer sam się powiesi”.

– Ja wiem, pan nie uwierzy, nie zrozumie… – plątał się redaktor, a i Zyga nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Był w końcu wywiadowcą policyjnym, a nie spowiednikiem czy doktorem Freudem. Mógł tylko zamknąć drzwi na klucz, żeby nikt nie wszedł, i wyłączyć telefon. – Ja od tych chłopców nic nie chcę. Ale oni są z biednych rodzin, bezbronni, ja… Po prostu chcę pomóc. Mieszkają jak u wujka, bo mówią mi „wujku”, wie pan… Płacę za szkołę, kupuję książki, ubrania, jedzenie, wszystko… Najpierw był Stefek, teraz Franek. Może i jestem pederastą, kobiety mnie nie interesują, ale ja im nic… Ja bym nie mógł, niech pan uwierzy!

– Proszę się uspokoić. – Zyga wstał, obszedł biurko i usiadł na jego brzegu, aż stary mebel zatrzeszczał ostrzegawczo. – Między nami nie było rozmowy. W ogóle pana nie wzywałem, a pańska teczka zniknie tak głęboko, że jutro sam zapomnę, gdzie ją wsadziłem. – Uśmiechnął się z przymusem. – Koniec, kropka. Weź pan te czekoladki na przeprosiny i idź pan stąd, zanim się rozmyślę.

– Ale ja naprawdę! – niemal wykrzyknął zapłakany Trąbicz, jakby w ogóle nie usłyszał ostatnich słów, które istotnie nie pasowały do oficera śledczego.

– Znam się na ludziach i wiem, że pan naprawdę. Ale kto inny by pana teraz ścisnął i nie wypuścił. Mnie też korci, bo jest z pana idealny informator. Dlatego mówię: idź pan sobie! – Zyga odczekał, aż redaktor osuszy nos.

– Dziękuję, panie komisarzu.

– Podkomisarzu. I najlepiej wyjedź pan gdzieś. Żegnam.

Nie powiedział Trąbiczowi, że słuchając go, przypomniał sobie fragment tytułowego wiersza z jego tomiku. Książkę co prawda tylko przekartkował, ale ten urywek został mu w głowie:

codziennie chodziłem szosą

obok topole i rów

lecz ja tam widziałem okop

i mordy troglodytów

Tylko że to, co wcześniej brał za pacyfistyczne dyrdymały, zabrzmiało teraz Maciejewskiemu całkiem inaczej.

I nie powiedział jeszcze jednej rzeczy – zachowywał się szorstko wcale nie dlatego, że był policjantem. Po prostu w przeciwnym razie też zacząłby gadać…

Tak jak Trąbicz poszedł na wojnę bolszewicką jako ochotnik, tyle że miał prawie dwadzieścia lat i był już studentem pierwszego roku prawa. Dali mu pasek podchorążego i trafił pod pozornie całkiem sympatycznego dowódcę plutonu, podporucznika Hryniewicza, też studenta prawa, ale trzy kursy wyżej.

To się zdarzyło między Krasnymstawem a Chełmem Lubelskim. Gdy pluton Zygi patrolował rejon wsi Depułtycze, wybiegła im na spotkanie przerażona kobieta, która zaczęła mówić coś nieskładnie o mężu i uzbrojonej bandzie.

– Bolszewicy? Dezerterzy? – dopytywał się podporucznik.

– Kto ich tam teraz rozróżni! – rzuciła i dalej lamentowała.

W końcu okazało się, że jej mąż był jednym z miejscowych policjantów, a bandyci napadli na ich dom, żeby zastraszyć resztę wsi. Policjant jednak z daleka dostrzegł napastników, synowi kazał zabrać siostrę i uciekać, a żonę wysłał po pomoc.

Hryniewicz rozstawił ludzi, by wziąć obejście w kleszcze, nie zapomniał też o szpicy. Ale kiedy ta doniosła o zbliżającym się pojeździe konnym, dowódca stchórzył. Zatrzymał żołnierzy i w kółko gadał o taczance. Maciejewskiego posłał do najbliższego gospodarstwa. Kazał mu zarekwirować konia i jechać po wsparcie.

– Ależ panie podporuczniku – próbował tłumaczyć Zyga – tam człowiek! A bandyci się nie spodziewają. Taczanka nie taczanka, weźmiemy ich z zaskoczenia.

– Rozkaz był, podchorąży. Tu też ludzie. Goń!

I pognał. A gdy po dwu godzinach podeszli do zabudowań już we dwa plutony piechoty, ze wsparciem sekcji kawalerii i karabinem maszynowym, okazało się, że bez potrzeby zmuszał wsiową chabetę do galopu. Na progu z rozwalonymi czaszkami leżały trupy mężczyzny i wyrostka – chłopak ukrył siostrę u ludzi we wsi, a sam wrócił pomóc ojcu. Całe obejście było splądrowane, a po bandytach nie został ślad. Nad ciałami swoich bliskich szlochała tamta kobieta. Kiedy podniosła głowę, Zyga nie miał odwagi spojrzeć w jej oczy.