Выбрать главу

Kawalerzyści ruszyli na zwiad i pod lasem, jakieś dwa kilometry od gospodarstwa poznali dalszy ciąg zdarzeń. Otóż gdy pluton Maciejewskiego czekał na wsparcie, dwaj inni policjanci z wioski ruszyli na pomoc koledze, a zastawszy go martwego, podjęli pościg.

Żołnierze i tu przybyli za późno. Natknęli się na postrzelonego konia, cztery trupy bandytów i jednego zabitego policjanta – tego, który miał więcej szczęścia. Drugiego znaleźli już w lesie. Został ranny, a następnie po szyję zakopany w ziemi. Potem rozbito mu kolbą głowę, aż wytrysnął mózg, i na koniec do tak opróżnionej czaszki któryś oddał stolec.

Ówczesny podchorąży Maciejewski, gdy tylko wyrzygał pod drzewem wszystkie posiłki z ostatnich godzin, oznajmił dowódcy, że to on jest odpowiedzialny za śmierć tych ludzi.

– Chciałbym was widzieć, podchorąży, jak z bagnetem idziecie naprzeciw kulomiotu – warknął Hryniewicz wściekły, że niższy szarżą ośmielił się go skrytykować, w dodatku przy podwładnych.

– Będzie się pan tłumaczył przed sądem wojennym, podporuczniku – odparował mu Maciejewski. I jak to gówniarz, dodał zjadliwie: – Bo nie spodziewam się, żeby taki tchórz jak pan odważył się wcześniej dać mi satysfakcję.

– Czemu nie, podchorąży? – powiedział zimno dowódca i zanim Zyga pojął, co się dzieje, dostał w zęby z obu pięści, potem chrupnął mu złamany nos, a w końcu, leżąc już na ziemi, czuł na żebrach podkute buty Hryniewicza.

Później pod sąd wojenny trafił nie tamten podporucznik, ale podchorąży Maciejewski. I kto wie, czy kiedykolwiek miałby szansę na pracę w policji, gdyby owa „taczanka” nie okazała się skradzioną bryczką, którą bandziory przewozili łupy. Banda też zresztą była ciekawa – robotniczo-chłopska i w pełni internacjonalistyczna, jak powiedziałby pewnie Lenin, złożona z dezerterów bolszewickich, ukraińskich i polskich.

Wcześniej jednak Zyga usłyszał wiele mądrych słów od zaciągającego kresowo łysego sierżanta, który obwiązywał go bandażami po pobiciu przez dowódcę:

– Oj, biednyś ty, synku, wojska nie rozumisz. Trza było namówić gnoja, coby rozkazał zrobić drugie rozpoznanie. Przecie znać było po naszych gębach, żeśmy się rwali. I poszliby my w dziesięciu, niechcący wdali się w wymianę ognia i dali radę. A z szarżą, synku, zadzierać to jak szczać pod wiatr! Tak było za cara, tak będzie i za Polski.

– O nie, w Polsce tak nie będzie! – znów wyrwał się jak dzieciak poobijany Zyga.

– Będzie, będzie – spokojnie powiedział łysy sierżant. – Oj, biednyś ty, synku! Módl się do Ostrobramskiej o karną kompanię, bo może być i czapa.

Choć od tamtych wydarzeń minęło dziesięć lat, Maciejewski zaciskał zęby, gdy oficerowie wojskowego kontrwywiadu mieszali mu się do roboty i gdy przy byle okazji cała umęczona ojczyzna musiała śpiewać „Pierwszą Brygadę”. I choć było to równie głupie, co naiwne, nadal uważał, że jest coś winien tamtym trzem policjantom i wyrostkowi. Może gdyby postawił się wtedy podporucznikowi albo sprytniej do niego zagadał, przynajmniej dwóch z nich by żyło.

Wojenne wspomnienia przerwał Maciejewskiemu patrolujący ulicę posterunkowy.

– Proszę pana, stoi pan i śmieci, a tu jutro ma być manifestacja patriotyczna! – usłyszał Zyga.

Spojrzał pod nogi i zaskoczony dostrzegł chyba z dziesięć rozdeptanych niedopałków. Obrócił zdziwione spojrzenie na mundurowego.

– O, bardzo pana komisarza przepraszam! – Policjant zasalutował i ruszył w przeciwną stronę.

Zegar nad pocztą wskazywał dziewiątą piętnaście.

* * *

Paweł Jeżyk, referent cenzury lubelskiego starostwa, starannie zawiązał krawat. Dziwka, półleżąc na łóżku, przeliczyła pieniądze, a potem bezmyślnie zapatrzyła się na pałac biskupi po przeciwnej stronie ulicy.

– Masz! – Jeżyk rzucił jej jeszcze dwadzieścia złotych. – I zapomnij, że tu byłem. Zrozumiałaś, zdziro?!

Banknot zaszeleścił jej w dłoniach. Popatrzyła spod oka, nie rozumiejąc. I nie szło o to, żeby inni nie dawali więcej, niż było umówione, bynajmniej! Ale zwykle chcieli słuchać jęków i chwalenia ich niepospolitej męskości. Zapewnień, że było jej dobrze jak nigdy przedtem, że nigdy tego nie zapomni. Zawsze zapominała, kiedy tylko wyszli. A ten dawał dwadzieścia złotych za coś, co mógłby mieć za darmo.

Skwapliwie pokiwała głową. Jeżyk wyciągnął z kieszeni obrączkę, wsunął na palec i wyszedł.

Klatka schodowa przypominała sztolnię. Schody wiodły w dół, poniżej poziomu ulicy. Słaba żarówka na korytarzu bzyczała cicho, jakby zaraz miała się przepalić. Jeżyk spojrzał przez okno na tonącą w mroku Zamojską i poczuł się nieswojo. Światło latarń zniknęło pożarte przez noc. Zamajaczyła mu kładka prowadząca z ulicy wprost do niewielkiego sklepiku kolonialnego na drugim piętrze i strome kamienne stopnie schodzące na trotuar kilka kroków od bramy. Wyszedł jednak z drugiej strony – na położony niżej niż Zamojska ciemny, pochyły Żmigród, gdzie już żaden znajomy czy kolega z pracy nie zapyta, skąd to pan referent wraca o tej porze. A on jakby nigdy nic wynurzy się na Bernardyńskiej vis-à-vis gimnazjum Czarnieckiej i browaru.

Bruk był mokry, ale przymrozek jeszcze nie łapał, więc nie musiał się obawiać, że skręci nogę. Ruszył szybkim krokiem, uważając tylko, żeby nie wdepnąć w końskie łajno albo w kałużę.

– Pan pozwoli ognia – usłyszał nagle.

Z pobliskiej bramy wyłoniło się dwóch mężczyzn w nasuniętych na oczy kaszkietach. Spojrzał za siebie – od zbiegu Żmigrodu z Królewską schodził w dół trzeci cień.

– O co chodzi? Wiecie, kto ja jestem?! – krzyknął histerycznie cenzor.

– Nie, ale spokojna głowa, zaraz się dowiemy. – Wprawna złodziejska łapa zanurkowała pod połę płaszcza i wyłuskała portfel. Zabłysła zapałka, oświetlając młodą jeszcze twarz ze szramą na policzku.

– Nasz? – spytał drugi bandzior.

– Nasz – kiwnął głową prowodyr, odnajdując dowód osobisty i plik wizytówek.

Płomyk zgasł i Jeżyk poczuł palący ból w lędźwiach. Chciał krzyczeć, ale ktoś zatkał mu usta jego własnym kapeluszem.

– Jest forsa, jak Wąsal nadał. I jaki kosior! – usłyszał jeszcze cenzor jak przez mgłę, gdy ktoś zdejmował mu zegarek z grawerunkiem: Na 10-tą rocznicę ślubu – kochająca Helena.

Rozdział 3

11 listopada 1930 r., wtorek

W nocy wiatr zdołał przepędzić chmury i dzień wstał tak słoneczny, jak to bywa w październiku, ale nie w listopadzie. Maciejewski wyskoczył z autobusu przy skrzyżowaniu głównych ulic miasta – koło Bramy Krakowskiej i magistratu. Spojrzał na zegarek. Zaspał, a wydanie forsy na bilet w niczym nie pomogło – było kwadrans po dziewiątej. Zyga zaczął przepychać się przez tłum odświętnie wystrojonych ludzi.

Podkomisarz zszedł z trotuaru na jezdnię, ale zyskał tylko kilkanaście metrów, bo od Placu Litewskiego wprost na niego nadjechali ułani i musiał zejść na chodnik. Powiewały proporczyki na lancach, błysnęła w słońcu szabla dowódcy szwadronu i konie ze stępa przeszły w kłus. Temperatura uczuć patriotycznych rosła. Ludzie klaskali, krzyczeli, pofrunęły w górę kapelusze. Tymczasem oddział przeformował się z szyku dwójkowego w czwórkowy i zajmował całą szerokość ulicy. Tłum gęstniał.