Maciejewski znalazł się pośród ciasno stłoczonych gapiów. W końcu nie mógł zrobić kroku ani w lewo, ani w prawo. Do Świętoduskiej brakowało mu jakichś dwudziestu metrów, ale ludzka zapora trzymała i wsysała jak bagno. Poruszając ramionami niczym pływak, przecisnął się ledwie kilka kroków i znowu utonął. Tym razem głębiej, na dno, bo potknąwszy się o czyjąś nogę, upadł.
Ktoś go przydusił, ale inny złapał za ramię i energicznie potrząsnął. Zyga podniósł na niego wzrok i zamrugał oczami zdziwiony. Zobaczył nad sobą uśmiechniętą facjatę Rudolfa Valentino – jak z afisza. Tylko że ten Valentino nie był czarno-biały i jechało od niego jak z perfumerii. Podkomisarz nie leżał już na bruku, a w zmiętej pościeli pod ciężką, dawno niewietrzoną pierzyną. Za oknem siąpił bardzo listopadowy deszcz.
– Kurwa, Zielny, jak ty wyglądasz? – mruknął niechętnie Maciejewski.
Wywiadowca spojrzał po sobie. Wyglądał najzupełniej tak, jak należało. Biało-czarne trzewiki, ciemnoszare spodnie w delikatne prążki – z mankietami i równym kantem, dwurzędowa marynarka, bordowy krawat ze sztucznego jedwabiu i wpiętą szpilą z czymś, co bardzo przypominało perłę. Do tego szary, filcowy kapelusz fedora – co prawda z Ząbkowic, nie z firmy Borsalino, ale może i lepiej, skoro rząd nakłania, by wspierać rodzimy przemysł. Koszula nie była co prawda całkiem odprasowana, ale podkomisarz nie mógł tego widzieć – dość, że kołnierzyk czysty.
Zielny niepewnie przygładził włosy.
– A pan drzwi na noc nie zamknął – odparował.
– Bo co tu kraść?! – Zyga usiadł na łóżku, lecz zaraz podniósł nogi z podłogi. Była lodowata. – Która godzina?
– Pół do szóstej – zameldował tajniak. – Ojczyzna wzywa, panie kierowniku.
Podczas gdy Maciejewski wodził podkrążonymi oczami po ścianach, Zielny usiadł na krześle i poprawił biały szalik. Dobrze się czuł w norze swojego przełożonego, zwłaszcza budząc go przed świtem, gdy mózg podkomisarza nie zaczął pracować. Także podmiejska brzydota Rur Jezuickich – wtłoczonych między rzekę, cegielnię i folwark – oraz ten dwuizbowy parterowy domek umeblowany gratami, które jeszcze za cara powinny się znaleźć na śmietniku, dobrze robiły tajniakowi na poczucie wartości.
Tymczasem Zyga wymacał stopami przydeptane kapcie i otulając się szczelniej piżamą, podszedł do umywalki w kącie. Przechylił dzbanek nad miednicą, był on jednak pusty.
– Zrób kawy, co? – warknął podkomisarz. – W kuchni w kredensie. Bo rogalików maślanych pewnie ze sobą nie masz.
Maciejewski dochodził do siebie. Zielny westchnął i posłusznie wstał.
– Nie, za to świeże wiadomości. Niestety złe, panie kierowniku.
– No domyślam się. A w szczególności?
– W szczególności, panie kierowniku, to mamy denata. Paweł Jeżyk, urzędnik cenzury. Żmigród, rzut kamieniem od burdelu.
– Cenzor w Święto Niepodległości. No to się Tomaszczyk ucieszy! – Uśmiech na niegolonej od paru dni twarzy Zygi wyglądał jeszcze gorzej niż to mieszkanie i dzielnica. – Ale co to mnie właściwie obchodzi?!
– Niby nic, panie kierowniku – zgodził się Zielny. – Ale wszyscy są zajęci jak nie Binderem, to zabezpieczeniem obchodów dzisiejszego święta. Zostałem tylko ja i pan.
– No tak… – Podkomisarz przypomniał sobie instrukcję, której sam się trzymał jak mało którego przepisu: przy oględzinach miejsca zbrodni musi być obecnych co najmniej dwóch funkcjonariuszy kryminalnych. Poza tym Zielny, choć zdolny, był za świeży…
Człapiąc, ruszył z dzbankiem do kuchni. Tajniak poszedł za nim.
W izbie stał piec służący zarazem do gotowania i ogrzewania niewielkiego domku. Gotowano zresztą na nim nader rzadko, o czym świadczyły pokryte kurzem fajerki. Na blasze stała niewielka maszynka elektryczna i czajnik, dalej był zlew wypełniony brudnymi naczyniami, a za nim pochylony ze starości wieszak i kilka wędek.
– Kawa jest tam. – Maciejewski wskazał przeciwległą ścianę, gdzie przy oknie stał stół przykryty ceratą i dwa taborety, a bliżej drzwi odrapany biały kredens. – Zaraz będę gotów. Że też…
Dalsze słowa Zygi zagłuszył kaszlący kran, a potem szum wody.
Kwadrans później Zielny i ogolony jako tako podkomisarz siedzieli w dorożce wiozącej ich Nadbystrzycką w kierunku śródmieścia.
Trup leżał na deszczu. Przykryty własnym paltem wyglądał jak zmęczony nocną zabawą pijak. Jego krew nie brudziła kałuż, mimo to młody policjant trzymał się z dala. Jego mocno schodzone buty były świątecznie wyglansowane. Na widok podjeżdżającej dorożki wyprężył się na baczność, rozpoznając podkomisarza Maciejewskiego.
– Panie kierowniku wydziału, posterunkowy Rafalik… – zaczął.
– Wyście go znaleźli? – przerwał mu Zyga, unosząc niedbale dłoń do ronda kapelusza.
– Melduję, że nie. Znalazła go jedna, z przeproszeniem pana podkomisarza, prostytutka.
– Nie ma za co przepraszać. Lekarz i fotograf wezwani?
– Tak jest! – odpowiedział służbiście posterunkowy.
Maciejewski odchylił palto okrywające denata. Ten leżał na brzuchu z lewą ręką wyciągniętą nieco do przodu, jakby chciał pełznąć pod górę w kierunku Królewskiej, prawą przyciskał do lędźwi.
– Rigor mortis… – mruknął Zyga, ciągnąc zesztywniałego trupa za rękaw. Obejrzał jego lewy nadgarstek. – Otarcie od zegarka.
Mundurowy przyglądał się tym oględzinom z pobladłą twarzą.
– Coś ty, świeżo z Czechówki? – uśmiechnął się krzywo Zielny.
– Nie, panie wywiadowco, już będzie dwa miesiące po szkole – sprostował poważnie Rafalik. – A przy zwłokach znalazłem to! – Triumfalnie wyciągnął z kieszeni płaszcza plik wizytówek.
– Gdzie były? – warknął podkomisarz.
– Walały się tu naokoło, to pozbierałem.
– A niech was szlag! I to gołymi łapami! – Zyga wyrwał mu z ręki kartoniki i rozłożył je na rękawiczce. Były zmarszczone od wilgoci, pomazane szarobrązowymi kleksami ulicznego błota. – Na cholerę mi wasze odciski!
– Ja żem myślał… – zaczął mundurowy.
– Drugi raz lepiej nie myślcie tak zaraz z rana. A dawno wezwaliście fotografa? – syknął zniecierpliwiony Maciejewski.
– Ja… – zająknął się policjant. – Ja przekazałem wiadomość dyżurnemu przodownikowi z Komisariatu Głównego. Zgodnie z regulaminem.
Zyga zapalił papierosa, ukrywając go przed deszczem pod zwiniętą dłonią. Jednak dym i tak snuł się niemrawo, wcale nie smakował. Z początku podkomisarz miał chęć obsobaczyć Rafalika, ale dał sobie spokój. Przyszłym policjantom nabijano głowy masą paragrafów i bzdurnych regulaminów, potem w praktyce uczono oszczędzania na czym się da, tylko ćwiczenia intuicji i zwykłego myślenia unikano podczas szkolenia jak ognia. Myślenia zwłaszcza, bo wtedy kursanci mogliby sami wpaść na to, że „zgodnie z regulaminem” nie zawsze oznacza „skutecznie”. Cud, że niektórzy, tak jak Zielny czy Fałniewicz, mieli dryg do roboty kryminalnej.
– A gdzie ta prostytutka? – spytał już spokojniej Maciejewski.
– Z przeproszeniem prostytutka – zarechotał Zielny, ale kierownik zmierzył go złym wzrokiem i wywiadowca nachylił się przy trupie.
Policjant wskazał okno na pierwszym piętrze oficyny.
– Pod numerem trzecim. Kazałem jej się stamtąd nie ruszać. Pod sankcją – dodał służbowym tonem.
– Musowo, że pod sankcją – nie wytrzymał wybrylantynowany tajniak.
– Chodźcie, Zielny. – Zyga machnął na niego ręką. – A wy, Rafalik, wołajcie, jak tamci się zjawią.
Weszli do ciemnej i wąskiej sieni. Naprzeciw były zabite deskami drzwi, w górę stromo pięły się drewniane schody. Skrzypiały przy każdym kroku, a chybocącej się poręczy lepiej było nie dotykać.