Zielny zapukał do mieszkania na pierwszym piętrze, ale długo nikt nie otwierał. Maciejewski już miał walnąć mocniej, kiedy skrzypnęły zawiasy i w progu stanęła rozczochrana dziewczyna w szlafroku i rozdeptanych pantoflach.
– Wieczorem przyjdźta – ziewnęła, oszacowawszy ich wzrokiem.
– Policja. – Zielny wsunął nogę między drzwi a framugę i wyłuskał z kieszeni swoją blachę.
– Już mnie policja rozpytywała. Ile razy można?
– Przez całe czterdzieści osiem godzin i to bez paragrafu. – Zielny władował się do środka. Podkomisarz wszedł za nim.
Znaleźli się w typowym sublokatorskim mieszkaniu. W kuchni tuż obok wejścia stał duży stół cały zawalony brudnymi naczyniami, na kredensie piętrzyły się talerze z resztkami jedzenia. Gospodyni ani myślała sprzątać, bo nie ona tu brudziła, a podnajemcy tym bardziej nie mieli takiej potrzeby. Wąski zagracony korytarz prowadził do osobnych pokoi. Drzwi ostatniego po prawej były uchylone. Prostytutka, człapiąc ociężale pantoflami, ruszyła w jego stronę.
– No to o co się rozchodzi? – spytała, siadając na rozgrzebanej pościeli.
Zyga zignorował pytanie. Podszedł do okna i wyjrzał. Szary listopadowy poranek przez brudną szybę wyglądał tak wstrętnie, że tylko się powiesić. Posterunkowy Rafalik mókł, przechadzając się obok trupa. Jego kroki były równie beznamiętne, co krople deszczu zacierające ślady przestępstwa.
– O co chodzi? O to samo, co zawsze – odpowiedział dziwce Zielny. – Imię, nazwisko, zameldowana… Dla porządku: ja nazywam się Pan Wywiadowca, a tamten pan nazywa się Pan Komisarz.
Wtedy przyjrzała się uważniej Maciejewskiemu. Owszem, a nawet bynajmniej, widywała facetów o takich mordach w towarzystwie tajniaków, ale zawsze w kajdankach. Coś jej tu śmierdziało… Zresztą czy ten młodszy wyglądał na glinę? Wiedziała już od Zochy, że tamten fagas w nocy dobrze jej zapłacił, żeby nikomu o nim nie mówiła. Bał się kogoś jak nic! A teraz leży sztywny, zaś do niej przychodzi alfons z bandziorem… Może nie trza było szumu robić?…
– Aczkolwiek legitymacje panowie okażą! – zażądała. Zyga wyjął z wewnętrznej kieszeni portfel z dokumentami.
– Jakkolwiek sobie chcesz – powiedział całkiem poważnym tonem.
Zielnego złapał nagły atak kaszlu, ale po chwili się uspokoił, sięgnął po swoją legitymację i podsunął ją prostytutce.
– Wystarczy czy będziesz telefonować do ministra Józewskiego?
– No dobra, to powiem, co trzeba. Tylko niech mnie panowie władza już nie ciągają po komisariatach, co? Muszę się wyspać po robocie.
Maciejewski i Zielny dochodzili do Królewskiej, zostawiwszy za plecami kamienice, w których rozpytywali prostytutki o pechowego klienta. Trudno powiedzieć, komu Jeżyk bardziej zepsuł humor – podkomisarzowi czy dziwkom. On musiał wcześniej wstać, one miały dylemat: kapować czy ryzykować czterdzieści osiem godzin bez zarobku. Na razie wyśpiewały tylko, z której bramy wyszedł cenzor, jednak żadna nie przyznała się, że go obsłużyła.
– Razem osiemnaście kurew do przemaglowania – mruknął Zyga, patrząc, jak na Placu Katedralnym formował szyk pluton kawalerii.
– Obyczajówka pomoże. Ale pewnie niczego się nie dowiemy. Zwykły napad, panie kierowniku. – Tajniak podał podkomisarzowi ogień. – Facet się stawiał, to dostał kosą. I jak celnie go dziabnęli! Nawet lekarz się zdziwił. Czyli fachowiec, choć na mój rozum, po co? Jaki sens ma mokra robota za parę złotych? To co? Podzielimy się z Fałniewiczem dzielnicami?
Zyga nie odpowiedział, nazbyt go pochłaniały jego własne myśli. Dwa trupy w dwa dni były jak najbardziej statystycznie do przyjęcia, zwłaszcza tak inne – jeden zabity z makabryczną fantazją, drugi dla odmiany prostacko. Różni ludzie, różni sprawcy…
Tajniak palił i czekał, aż kierownik wreszcie się odezwie, ale on patrzył dalej przed siebie niby jakiś katatonik. Zielny lubił swojego przełożonego – zresztą to on go wynalazł marnującego się w komisariacie na ulicy Foksal i spowodował przeniesienie do służby śledczej. O, to była robota jak znalazł i nie szło tylko o te dwadzieścia pięć złotych więcej dodatku służbowego! Zielny mógł się ubrać jak trzeba, prawie nie siedział za biurkiem, a biegając po mieście, zawsze przy okazji mógł sobie przygruchać jakąś ślicznotkę. No i sam Maciejewski był cholernie dobrym gliną! Miał dopiero trzydzieści lat, a już zrobili go podkomisarzem. Na więcej kierownik raczej nie mógł liczyć, bo przeminęły czasy powojennego braku kadr, a zaczęło się sadzanie przy korycie dawnych kolegów z wojska. Lecz to było dla młodego tajniaka pocieszającą okolicznością, bo nic nie zapowiadało rychłej zmiany szefa. Jednak choć Zielny lubił Maciejewskiego, to nie miał wątpliwości, że nie jest on całkiem normalny. Coś takiego widział na filmie: zwyczajny facet, co to w dzień siedzi w biurze, a nocą zmienia się w potwora, by rano niczego nie pamiętać. Tajniak był pewien, że podkomisarz skończy u Jana Bożego – przedwcześnie postarzały, śliniący się i bełkoczący pod nosem.
Tymczasem w umyśle podkomisarza działało „policyjne prawo grawitacji” – jak to nazywał. W prostackiej wersji znano je nawet w najmniejszych posterunkach, gdzie złapawszy złodzieja gruszek, starano mu się doczepić wszystkie kradzieże z całej gminy. Skoro Ziemia przyciąga jabłko, występek przyciąga inne występki. W zabójstwach Bindera i Jeżyka Maciejewski widział coś podobnego, choć na znacznie subtelniejszym poziomie. Te dwie zbrodnie, im bardziej do siebie nie pasowały, tym usilniej w głowie Zygi łączyły się w jedno. Ricardo Poronic skomentowałby to w „Expressie” zapewne wpływem Plutona…
– Dzień dobry, panie komisarzu! – Do rzeczywistości przywołał go głos lekarza sądowego, który kazał kierowcy zatrzymać karetkę, gdy zobaczył znajomą postać śledczego. – Zginął tuż przed północą. Jak tylko uporamy się z sekcją zwłok, jeszcze zatelefonuję.
– Dziękuję, doktorze. – Maciejewski dotknął ronda kapelusza. – Będę czekał.
Karetka z niechętnym warkotem zaczęła wspinać się w górę ulicy ku ratuszowi. Podkomisarz gwałtownie zaciągnął się papierosem, jakby łapał oddech, i dopiero teraz odpowiedział na pytanie wywiadowcy:
– Łazić po mieście może ktoś głupszy. A ty mi się przydasz do czego innego. A może, Zielny, była to nadana robota?
– Że polityczna? – zdziwił się tajniak. – We Lwowie to bym uwierzył, w końcu tam Ukraińcy. Ale lubelscy komuniści?! No bo chyba nie myśli pan kierownik, że syjoniści?
– Boże broń, Zielny, żeby polityczna! – zaśmiał się Zyga. – Ale najpierw redaktor, potem cenzor. Coś ich łączy, nie?
– Gdyby dziennikarz zabił cenzora, to rozumiem, a tak?…
– Jednak nie da się ukryć, że coś ich łączy. Gazeta, Zielny. Jeden pisze, drugi czyta. Tylko co takiego mógł wyczytać?
– Ale panie kierowniku, jeśli tak zaczniemy wnikać, to nie pociągniemy obu spraw! – zaprotestował tajniak.
– Jakich obu? – Maciejewski wzruszył ramionami. – Przecież ino patrzeć, jak pana denata Bindera zabierze wojewódzka. I bardzo dobrze, niech się grzebią w tym gównie. A my po cichu pójdziemy śladem cenzora. I będziemy pierwsi na mecie.
– Aaa! – Zaskoczony tajniak rozdziawił się jak dziecko, które pierwszy raz widzi parowóz.
– Beee. Myśl trochę, Rudolfie Valentino! – zaśmiał się podkomisarz. Już opadło z niego całe poetyckie natchnienie, był znowu normalnym gliną. – Wtajemnicz Fałniewicza, ale nikomu więcej ani pary z gęby!
– Gdzie?! No pod hajrem, panie kierowniku! – Zielny zrobił minę urażonego grandziarza.
Poszli dalej. Nagle podkomisarz stanął raptownie w miejscu, bo usłyszał za plecami komendę „baczność” rotmistrza plutonu reprezentacyjnego. Zaklął pod nosem, że wciąż tkwią w nim dawne odruchy, i przyspieszył kroku. Zielny zerknął na słup ogłoszeniowy, gdzie na afiszu reklamującym film „Syn Szejka” Valentino elektryzująco ściągnął usta w pół groźbę, pół uśmiech. Tajniak bezwiednie przybrał taki sam wyraz twarzy.