– Spóźnimy się na mszę! – warknął Maciejewski.
– Per evangelica dicta deleantur nostra delicta – powiedział scenicznym szeptem gruby, łysiejący kapłan, całując mszał.
W chóralne „Laus tibi, Christe” wkradło się lekkie skrzypnięcie drzwi kościoła i za ostatnimi rzędami ławek w głównej nawie stanęli dwaj ubrani po cywilnemu mężczyźni – jeden o wyglądzie fordansera, drugi najprędzej bandziora. Mimo to policjanci zrobili im miejsce.
Ksiądz tymczasem wdrapał się po wąskich schodkach na ambonę i zaczął:
– Modlimy się dziś za całą ojczyznę, a więc i o to, żeby ci wszyscy, którzy stanowią ramię jej sprawiedliwości, przykładem swojego życia, swoją rzetelnością i niezłomnością czynili obecnymi wartości duchowe na wszystkich posterunkach, na których stać im przyszło.
Maciejewski dostrzegł, jak Tomaszczyk z namaszczeniem kiwa głową w trzecim rzędzie. Niedaleko siedział Kraft, który – choć jako ewangelik miałby dobrą wymówkę i mógłby zostać na komendzie – z powagą przysłuchiwał się kazaniu.
– Na waszym sztandarze widnieje srebrnowłosy św. Michał Archanioł w półpancerzu i tunice, który w prawicy dzierży miecz płomienisty, a w lewej dłoni wagę. Niech za jego przykładem i was sprawiedliwa kara oraz roztropność prowadzą w służbie, a wasz mundur niech będzie jak święty puklerz.
Zyga zacisnął zęby. W tej sprawie, skoro komenda główna i minister rozkładali ręce, tylko Michał Archanioł mógł przyjść z pomocą. Mijały ledwie cztery miesiące, jak w Puławach zginął policjant, bo zabrakło dla niego pistoletu. Zanim zdążył zdjąć z ramienia karabin i zarepetować, bandyta trafił go kilkakrotnie z browninga. W Lublinie też połowa broni nie nadawała się do użytku, a poproszone o wsparcie władze wojskowe sprezentowały komendzie… wóz pancerny. Wciąż stał w garażu nie tylko dlatego, że w policji był nieprzydatny. Przede wszystkim wymagał remontu, a zdaniem Zygi – właściwie oddania na złom.
– Gdy w 1915 roku dotarła do Lublina kawaleria legionowa, ludność witała ją owacyjnie na ulicach i na placu przed katedrą – mówił z emfazą ksiądz. – Niejeden z was był świadkiem tego wydarzenia i pamięta owo uniesienie, a pewnie zapadły mu też w pamięć słowa marszałka Piłsudskiego: „Dopiero tu, w Lublinie, czuję, że jestem w Polsce”. Dziś już dla wielu niepodległa Polska jest rzeczą tak zwyczajną, tak oczywistą, że niewartą głębszej uwagi i dbałości. Są także tacy, dla których Polska silna, praworządna, Polska, w której panuje prawo i porządek, jest ze wszech miar niewygodna. Ale wy, najmilsi, zebraliście się dziś w świątyni Pańskiej po to, by wzmocnić w sobie wiarę w ojczyznę wolną, sprawiedliwą i katolicką, wiarę, która daje wam siłę i możność stawienia bezwzględnego odporu tym, którzy te wartości postponują.
Podkomisarz, słysząc o katolickiej Polsce, zerknął na Krafta. Lecz on siedział z nieprzeniknioną miną, zupełnie tak samo jak wcześniej i patrzył na kapłana.
– Ojczyźnie naszej – dobiegło z ambony – duszom naszym zagrażają bowiem nie tylko pokusy, przed którymi Pan przestrzega wiernych w Dekalogu. Stoicie na straży majątku i dobrego imienia swego i bliźnich, ale zarazem stanowicie tarczę przed Antychrystem, owymi fałszywymi prorokami spod czerwonego sztandaru obiecującymi raj na ziemi, a godzącymi w byt państwa, w to, o co przez wiek z okładem modliły się w kościołach rzesze Polaków słowami: „Ojczyznę wolną, racz nam wrócić, Panie”.
Maciejewski w tym miejscu pomyślał zjadliwie, jak zagadkowo krótka jest pamięć polskiego duchowieństwa i wszystkich policyjnych zwierzchników w galowych mundurach. Pamiętał ze szkoły, że ta pieśń została napisana na cześć cara i w oryginalnej wersji mówiła o „sprzyjaźnionych dwu narodach”, które „niech kwitną i błogosławią Jego panowanie”. Dopiero później Polacy ją zmienili i zaczęli śpiewać: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie”, Ślązacy – „Spod jarzma Niemców wybawże nas, Panie”, zaś Żydzi – „Boże, coś wielki Izraela naród…”. W ten sposób wyraz czołobitności stał się niepodległościowym szlagierem, który w 1918 omal nie ogłoszono hymnem odrodzonej ojczyzny. A mimo to – jak to w Polsce – spadkobiercy autora nie zarobili ani marki.
Jeszcze zanim Zyga wszedł do gabinetu komendanta, już wiedział, że jego przewidywania co do tego, kto dalej poprowadzi sprawę Bindera, sprawdziły się w stu procentach.
Sędzia śledczy Rudniewski, mimo że w meloniku, okazał się całkiem sympatycznym człowiekiem, wbrew przeczuciom Maciejewskiego przy pierwszym spotkaniu nad trupem Bindera. Na widok podkomisarza nawet wstał i podał mu rękę.
– A więc ma pan na głowie kolejne zabójstwo? – zapytał. – Ja między innymi w tej sprawie.
Zyga uścisnął mu dłoń i usiadł. W pokoju na chwilę zapadła cisza, tylko zza okna dolatywały dźwięki melodii „Maszerują strzelcy, maszerują…” granej przez orkiestrę wojskową.
– Oczywiście, zginął urzędnik publiczny. Domyślam się, że pan sędzia tę sprawę również traktuje priorytetowo.
– Tak, jak najbardziej. – Rudniewski odetchnął. – Choć sam pan rozumie, że morderstwo redaktora Bindera jako bardziej bulwersujące… – urwał. Jak Zyga zauważył, był nie tylko sympatyczny, ale i nieśmiały. Rzadkość w jego fachu.
– Krótko mówiąc – wtrącił się nadkomisarz Sobociński – morderstwo Bindera przejmuje Urząd Śledczy, a pan zajmie się zabójstwem Jeżyka.
Maciejewski spokojnie pokiwał głową, jakby właśnie tego się spodziewał, żywiąc nadzieję, że komenda wojewódzka razem z trupem Bindera zabierze sobie także Tomaszczyka.
– Natomiast podkomisarz Tomaszczyk zostanie – oznajmił Sobociński. – Prokuratura obawia się eskalacji przestępstw politycznych, tak więc pan sędzia zwrócił się do pana komendanta wojewódzkiego z sugestią wzmocnienia w tym względzie pańskiego wydziału.
Zyga zerknął na Rudniewskiego. Tak, bez wątpienia nie kierowały nim złe intencje. Jednak nie ma nic gorszego niż naiwność połączona z dobrymi chęciami.
– Gdyby pan dysponował jakimiś wartościowymi informacjami w sprawie zabójstwa Pawła Jeżyka, będę wdzięczny za niezwłoczne powiadomienie. – Sędzia śledczy wstał i wcisnął na głowę swój niemodny melonik.
– Oczywiście, może pan na nas liczyć, panie sędzio – mruknął podkomisarz.
Ledwie wrócił do siebie, zadzwonił telefon. Sądził, że może lekarz sądowy ma już wyniki sekcji zwłok cenzora, ale to był Zakrzewski.
– Serwus, Zyga. Chcę cię spłacić – powiedział.
– No, szybki jesteś. – Maciejewski spojrzał na zegarek. – Jest druga, to co, za kwadrans w „Europie”?
– Żartujesz? Dlaczego nie od razu na komisariacie?!
– „Pod Strzechą”?
– Za rano na panienki. Krawiecka 2. Z sieni w prawo. Pytaj o Symchę Goldmana.
– Bardzo koszernie z twojej strony. Nie ruszaj się stamtąd, już idę.
Kraft podniósł głowę znad raportów z przesłuchań znajomych Bindera, które właśnie porządkował przed przekazaniem do Urzędu Śledczego. O nic nie zapytał.
Zyga wyszedł z komisariatu i ruszył szybkim krokiem ulicą Staszica. Deszcz przestał padać, na krótko wyszło nawet słońce, ale w kierunku szpitala Dzieciątka Jezus płynął rynsztokiem wartki strumień. Mokra gilza z papierosa ominęła właśnie rozlatującą się rafę końskiego łajna i porwał ją wir. Przed budynkiem zarządu telefonów po drugiej stronie ulicy stała zapłakana kobieta wpatrzona w narożne okna szpitala dziecięcego.